Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Zula zaśmiała się i kokieteryjnie pogroziła mu palcem. Następnie powiedziała do Jacka: — Zrzuć to — omiotła spojrzeniem wspaniały strój jajogłowego — i chodź z nami do wody. Jacek odpowiedział wymuszonym uśmiechem, jeszcze raz z godnością skinął głową Sponce i oddalił się do swojego namiotu. Profesor odprowadził go osłupiałym wzrokiem, po czym spytał cicho: — On tak zawsze? — Nie. Na ogół jeszcze gorzej — orzekła Lidka, wzbudzając powszechną wesołość. — Muszę z tobą porozmawiać — kiedy ucichł śmiech, Adam przysunął się do profesora. — Błagam cię, nie teraz. Jak tu cudownie — Bogdan rozejrzał się po niebie, wierzchołkach drzew, błękitnej wodzie jeziora. — Po tej czerni, gwiazdach, sztucznej atmosferze… przez tyle dni — zaczerpnął głęboko powietrze i wyprostował się. — Ziemia… — powiedział z zadumą. — Ziemia… Pozostali przyglądali mu się przez chwilę w milczeniu. — Byłeś na asteroidach? — spytał wreszcie Marek. Profesor przytaknął ruchem głowy. — Sprawdzałem pewne obliczenia w moim „Małym Instytucie” — zaśmiał się. Był, jak wiadomo, dyrektorem Instytutu Małych Planet, ale nazywał go zawsze właśnie tak, „Małym Instytutem”, w odróżnieniu od placówki, którą kierował wielki Kapica i z którą ostatnio sam się związał. — Teraz będziemy już mogli zaczynać… — zrobił pauzę. — Co zaczynać? — nie wytrzymała Lidka. — .Wytyczać drogę do gwiazd — odpowiedział poważnie Bogdan. — Profesor Kapica… Marek podskoczył, jakby go coś ukąsiło. — Tato! — zawołał — ja koniecznie muszę ci coś powiedzieć!… Sponka spojrzał ze zdziwieniem na syna. — Cóż to za dzień! — zawołał z udaną zgrozą. — Co za powitanie! Ciągle ktoś chce mi powierzać jakieś tajemnice. Nic z tego, moje dzieci — pokręcił głową. — Najpierw kąpiel, potem śniadanie i do roboty! Musimy zwinąć obóz i pożegnać to piękne miejsce. A może nie chcecie lecieć ze mną? — pytanie uznał widać za retoryczne, bo nie czekając na odpowiedź ciągnął: — I tak zasiedziałem się na asteroidach dłużej, niż chciałem. Profesor Kapica na pewno już się niecierpliwi. Mój statek czeka na orbicie, koło sztucznego satelity BOB–23. Zwijamy obóz i startujemy. — Ale ja… — podjął jeszcze próbę Marek, lecz zaraz umilkł. Rozejrzał się bezradnie. Nie, to na nic. Nie było najmniejszych szans odciągnięcia ojca i zamienienia z nim choć kilku zdań na osobności. A przecież muszę… — pomyślał z rozpaczą. — Czym polecimy na satelitę? — spytała rozgorączkowana Lidka. — Macie tu zdaje się jakiś międzygalaktyczny pocisk — zaśmiał się Bogdan. — A ja wylądowałem koło leśniczówki małą jednoosobową rakietką. Wezmę ją z powrotem na pokład statku. Natomiast wasz pantoplan zostanie na BOB–23 i będzie tam na was czekał. O, jest Jacek! Wreszcie wyglądasz jak człowiek! — ucieszył się lustrując wzrokiem mlecznobiałą sylwetkę w czarnych slipach. Jajogłowy odpowiedział grymasem, który od biedy można by uznać za uśmiech. Przez najbliższe pół godziny nad jeziorem rozbrzmiewały jedynie odgłosy chlupotania, pluskania i prychania, przerywane rzadkimi okrzykami zachwytu. Dzikie kaczki zaszyły się w trzcinach i stamtąd nieśmiałym pogderywaniem dawały znać światu o swym niezadowoleniu. — A teraz biegi! — zakomenderował Sponka, kiedy cała szóstka znalazła się z powrotem na trawiastym brzegu. — Do tamtej sosny — wskazał drzewko, rosnące w odległości stu pięćdziesięciu metrów. — Kto przybiegnie pierwszy, zostanie wodzem wyprawy na Transplutóna. Uwaga… start! Marek biegał naprawdę dobrze. Tu i ówdzie, to znaczy bardziej tu niż ówdzie, jego ciało zdobiły wprawdzie piękne, fioletowe siniaki, pamiątki po wczorajszych wzlotach i upadkach, ale poza tym był w całkiem dobrej formie. Nic więc dziwnego, że kiedy głównej grupie biegaczy, której przewodził Bogdan, pozostało jeszcze do celu jakieś piętnaście metrów, Marek okrążywszy wskazane drzewo, pędził już z powrotem w stronę obozu. — Zbiórka załogi za minutę! — wydyszał, przebiegając obok Jacka, który starał się nadążyć za profesorem. — I proszę o dobre śniadanie dla dowódcy… — Co to znaczy brak treningu! — wysapał chwilę później profesor, padając na ławeczkę obok Marka, który siedział już spokojnie przy stole