Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Cały dom był już o ich przybyciu bliskim uwiadomiony… Robert, który czasem dzień po dniu lub co najdalej przez dzień przyjeżdżał do Ruszkowa, co panna Hortensja nazywała „febrą”, przybył wieczorem. Przechadzka po sali przed werandą dozwoliła się rozmówić poufnie. — Spisek na mnie uknuto — odezwała się Ada do niego. — Ludzie, którzy czystego przywiązania, związku serc zrozumieć nie chcą i po swojemu każdy stosunek tłumaczą trywialnie, muszą mi przypisywać, że zamierzam wydać się za mąż za ciebie… Zbuntowano całą moją rodzinę, ażeby przeciw kryminałowi temu protestowała, wstrzymała mnie na brzegu przepaści! Dziś — jutro, pojutrze, nie wiem kiedy, zjeżdża się tu, co żyje… aby mnie uczyć rozumu… Mówiłam ci o moim opiekunie nominalnym, panu radcy, wiesz o szambelanowej, znasz pana Karola… Do nich dodać trzeba hrabiostwo Hernaszów… Robert pobladł słuchając. — Zaklinam cię na nasze przywiązanie braterskie — dodała — abyś w trybie życia, w stosunkach ze mną z powodu przybycia rodziny nic — na włos nie odmieniał! Nakazuję ci powagą siostry, proszę, ażebyś przyjeżdżał jak zawsze… nie rzadziej. Inaczej myśleliby, że ja się ich lękam, i że ty się ich obawiasz. Skompromitowałbyś mnie i — pogniewał… — Ale… siostro kochana… — Żadnego, żadnego ale… to wola moja, a wiesz, że masz siostrę samowolną, despotyczną… i że — musisz jej słuchać, boby cię nie kochała… — Wyciągnęła ręce ku niemu. — Myślisz, że mnie to nie zrobi przykrości, bolu? Cierp ze mną. Wiem, że niejedno spojrzenie, wyraz cię niejeden zadraśnie… Uczyń ofiarę dla mnie. — Nie ma, której bym odmówił — zawołał Robert — będę posłuszny. — Zdaje mi się, że ta próba zaopiekowania się moją małoletniością będzie ostatnia — dodała Ada — należy ją przetrwać mężnie, nie zmrużywszy oka. A widząc, że Robert stał smutny i niemy, śmiejąc się wprowadziła go do drugiego pokoju, głowę złożyła na jego ramieniu, podniosła czoło ku jego ustom… chłopak nie był już panem siebie i chwyciwszy ją wpół — nie w czoło — pocałował ją gorączkowo w usta… Ada odepchnęła go silnie… i drżąca, na pół omdlała, natychmiast znów ręką go przyciągnęła ku sobie. — To nie braterski pocałunek — rzekła głosem słabym. — Robercie, ja się gniewam… Ale w głosie jej gniewu nie było, czuć było omdlenie i uśmiechając się przeprowadziła go do salonu… kończąc dawną rozmowę. Robert zaklinał, aby mu przebaczyła zuchwalstwo; potrząsała głową groźnie ciągle… lecz o gniewie mowy nie było, tylko o tym, ażeby Jazyga nie zapomniał, co mu przepisano… Epizodu tego w bocznym pokoju, który nie trwał nad oka mgnienie, nikt nie widział z ludzi, lecz oko panny Hortensji mogło się niemal domyślać jakiegoś namiętniejszego zbliżenia, tak Ada dziwnie była poruszoną, złagodniałą, podrażnioną przez wieczór cały. Robert też miał fizjognomię winowajcy zawstydzonego, upokorzonego, nieszczęśliwego szczęściem skradzionym. Kanonika, co czytał w ludziach twarzach spokojnym okiem wyższego nad namiętności człowieka, nie było tego wieczoru. Wyjechał pod jakimś pozorem dla spotkania się w umówionej mieścinie z radcą i dla ustnej z nim narady. Dwa dni minęły, drugiego Robert był znowu, o gościach nie było słychu. Ada unikała teraz oddalenia się z Robertem od towarzystwa. — Nie zasługujesz na zaufanie — rzekła mu na wpół żartobliwie. — To nie po bratersku.. Boję się ciebie… Jazyga brał to ściśle, jak było powiedziano, wyrzucał sobie swą zbrodnię, martwił się tym i zaręczał, że na przyszłość będzie panem siebie… Ada miała mu wprawdzie za złe ten poryw namiętny, gniewała się niby, lecz — dlaczego teraz stał się jej jeszcze droższym, milszym jeszcze…? nie wiedziała. Był to może skutek litości nad słabością jego. Łudziła sama siebie tym braterstwem, które ją uspokajało na dziś. Jutro? nie patrzała w przepaści jutra! Każda miłość dniem dzisiejszym żyje, a któraż ma jutro?? Z rana dnia trzeciego, gdy wszyscy był w kaplicy, bo przejeżdżający bernardyn wstąpił ze mszą świętą, zajechała stara kareta szambelanowej i haczyk, w którym siedział pan Karol. Służba stojąca w ganku, wiedząc już o mieszkaniu, wskazała je natychmiast, oznajmując, że pani jest na mszy. Zmęczona drogą staruszka poszła spocząć w swoich pokojach, a pan Karol skierował się ku kaplicy. Gdy po nabożeństwie wstała od klęcznika swojego Ada, pierwszą twarzą, którą zobaczyła we drzwiach, była Karola. Wolała na ten oraz, że od niego się zaczynało, i powitała wesoło… — Jest szambelanowa? — Przywiozłem ją czy ona mnie — rzekł Karol — bo to pytanie nie rozstrzygnięte… Musiałem jechać, bo na noclegach ja i panna Dyakowska mogliśmy sformować wista z dziadkiem, inaczej nie dojechałaby pewnie i umarłaby z tęsknoty do niego! Ada poszła natychmiast do szambelanowej, a tuż w ślad za nią biegła Hortensja, która tylko bolała, że pierwszą tam być nie mogła. Im przybycie groźniejszym się obiecywało, tym Ada musiała być weselsza i szczęśliwsza. Szambelanowa też, nienawidząca kwasów, rada była, że na nie nie trafiła. Ściskała, śmiała się i z góry już sobie zapowiedziała, że dopóki inni nie zagają sprawy, ona jej pewno nie rozpocznie. Gospodyni wyszła, zostawiając Hortensję, która zaledwie się drzwi za nią zamknęły, rzuciła się w objęcia szambelanowej. — A! złota moja! — wołała —dobrze, prawdziwie po chrześcijańsku postąpiliście przybywając ją ratować! Włosy na głowie powstają, co się tu dzieje. Wy nie macie o tym wyobrażenia. Jest to bezwstyd, roznamiętnienie, zapomnienie się, brawowanie!… Na to wyrazu nie ma… — Ale, zmiłuj się — przerwała Dyakowska. — Za mało mówię — dodała Hortensja — za mało… nie chcę powiedzieć więcej, aby ust sobie nie walać. To kobieta zgubiona… — Ja bo zawsze mówiłam — przebąknęła szambelanowa: — nie ma nic niebezpieczniejszego nad takie zakonserwowane stare panieństwo