Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Rzucił okiem na podłogę. — Są szyny. Nie, to musi być właściwa droga. Jeszcze raz zerknął na mapę i wpadł na pewien pomysł. — Spójrz, bocznica okrąża tę część tunelu i wychodzi po- nownie tutaj. Pójdziemy tym korytarzem. Każ żołnierzom wyco- fać się po cichu. Cokolwiek tam jest, nic chcę mu przeszkadzać. — Panie pułkowniku — zawołał jeden z sivaków. — Niech pan lepiej przyjdzie i popatrzy. Kang miał złe przeczucia. Ilekroć ktoś go prosił, żeby rzucił na coś okiem, zawsze oznaczało to kłopoty. Nigdy go nie wołano, żeby popatrzył na cudowny zachód słońca albo na pływające po sadzawce stadko kaczuszek. Zbliżył się do smokowca, który uważnie przyglądał się ścia- nie w pobliżu komnaty. — Niech pan tu spojrzy — sivak pokazał ręką. Kang popatrzył. Nic nie powiedział. Niewiele można było powiedzieć. Na ścianie widniał wykuty w skale pięciogłowy smok, wize- runek Takhisis, Królowej Ciemności. — Co to oznacza? Kang wysunął z pyska suchy język. — To przysługa, jakiej żąda od nas Królowa. Chce, abyśmy walczyli z tym, co tam siedzi. — A cokolwiek tam siedzi, pewnie nas zabije. Po co nam różdżka, skoro i tak zginiemy? — rzekł gorzko Slith. — Mamy już różdżkę. Kiedy indziej wyświadczymy Królowej inną przysługę. Kang przypomniał sobie uniesienie, jakie go ogarnęło, gdy spojrzał na magiczny przedmiot i poczuł jego moc. Wtedy nie 246 powątpiewał w swoją Królową. Nie podważał jej mądrości. Nie zachwiał się w wierze. Miałby się teraz wycofać ze swojej części umowy? Miałby złamać przysięgę wierności? Doskonale zdawał sobie sprawę, że ci, którzy złamali obiet- nicę złożoną Straszliwej Królowej, rzadko mieli okazję złamać ją jeszcze raz. Dumnie jednak powiedział sobie w duchu, że dotrzyma przysięgi nie tylko ze strachu. Dotrzyma jej dlatego, że ją złożył. To kwestia honoru. Sięgnął za pazuchę i wyjął medalion, który był oznaką jego rangi. Bez słowa podał go Slithowi. — Co to? — spytał sivak. Nie podnosił rąk i odmawiał wzięcia odznaki. — Teraz ty tu dowodzisz. — Nachylił się i przyczepił me- dalion do zbroi Slitha. — Już był na to najwyższy czas. Weź też mapę. — Podał ją sivakowi. — Pójdziesz z pozostałymi dalej i znajdziecie smocze jaja. Ja zachowam różdżkę i uporam się z tą drobną sprawą. — Nie, panie pułkowniku — uparcie sprzeciwiał się Slith. Odpiął odznakę i próbował oddać ją komendantowi. — Nie odejdę i nie zostawię pana samego. Nikt z nas nie odejdzie. Smokowcy stanowczo mu przytaknęli. Kang potrząsnął głową i skrzyżował ramiona na szerokiej piersi. Widząc, że dowódca nie chce wziąć medalionu, Slith rzucił go na podłogę. Założył ręce na piersi i stanął w rozkroku. — Nie, panie pułkowniku. Nie pójdę. Kang znalazł odznakę w ciemności i schylił się, aby ją podnieść. — To rozkaz — rzekł stanowczo. Slith spojrzał na niego ze złością. Od czasu do czasu zdarzało mu się działać z własnej inicjatywy, ale przez wszystkie lata wspól- nej służby nigdy jeszcze nie złamał bezpośredniego rozkazu. — Pamiętasz, co powiedział dowódca rycerzy? — spytał cicho Kang. — Dyscyplina. Tylko dzięki dyscyplinie możemy pokonać chaos. Slith wbił wzrok w ziemię, nie zamierzając podnosić oczu na medalion ani na dowódcę. 247 Kang czekał cierpliwie, przekonany, że jego zastępca opa- mięta się. Dotychczas Slith nigdy go nie zawiódł. Nadal nie patrząc na Kanga, sivak wziął odznakę. Przypiął ją sobie do zbroi. Ręce mu drżały, więc musiał próbować kilka razy, zanim mu się udało. — Dziękuję — rzekł Kang i wydał głębokie westchnienie. — Życzę ci powodzenia. Wam wszystkim. — Powiódł spojrze- niem po reszcie drużyny. Smokowcy wymamrotali coś w odpowiedzi. Byli wstrząśnię- ci i odrętwiali. Kang był ich dowódcą prawie od samego począt- ku. Dowodził nimi, odkąd sięgali pamięcią. Slith był dobrym oficerem. Wkrótce przyzwyczają się do jego rozkazów. — Powinniście już iść — poradził Kang. Nie mógł uczynić z tego rozkazu. — Tak jest — odparł Slith. Wahał się jeszcze chwilę, jakby miał coś do powiedzenia. W końcu jednak zachował to dla siebie. Natomiast wyciągnął rękę, chwycił w mroku dłoń Kanga i uścis- nął ją. Odwrócił się i spiorunował wzrokiem swoich podwładnych. — No i na co się tak gapicie? Do tej pory wam pobłażano, ale teraz ja tu dowodzę. Ruszać się! Naprzód marsz! Slith odwrócił się i na czele oddziału — teraz jego odziału — ruszył w drogę powrotną. Nie obejrzał się. Pozostali smokowcy wahali się przez chwilę. Potem poszli w ślad za nim i Kang został sam. Stanął przed pieczarą, z której buchał czerwony blask. Przed wejściem przyłożył dłoń do wizerunku pięciogłowego smoka na ścianie i poprosił Królową o błogosławieństwo. Z różdżką w jednej ręce i mieczem w drugiej, przebiegł pamięcią listę czarów i ruszył śmiało w stronę czeluści. 248 Rozdział 35 Wymachiwaniem rękami, krzykiem, groźbami i szarpaniem za brody Selquist powstrzymał wreszcie paniczną ucieczkę kras- noludów. — Stójcie! Stójcie! Czyście wszyscy poszaleli? — wołał. Krasnoludowie powoli się zatrzymali, sapiąc ciężko i nerwo- wo oglądając się za siebie. Byli już prawie przy niedawno napra- wionym moście. — Budzicie we mnie głęboką odrazę — warknął Selquist. — Nigdy jeszcze nie widziałem takich tchórzy! Nadąsani wojownicy usiłowali się bronić. — Ty niczego nie widziałeś — stwierdził jeden z nich. — Cały czas byłeś daleko z tyłu. Na samym końcu, gdzie było bezpiecznie. — Pełniłem straż na tyłach — rzekł z godnością Selquist. — Nigdy nie uciekłbym przed niebezpieczeństwem. W końcu to ja zaatakowałem grella. I wy uważacie się za krasnoludów podgór- skich! Chyba raczej żlebowych! Nagana była dotkliwa, ponieważ krasnoludowie żlebowi pow- szechnie uchodzili za największych tchórzy na Krynnie. Wojow- nicy oburzyli się na tę obelgę, chociaż niektórzy najwyraźniej uważali, że zasłużyli na nią. Spuścili głowy ze wstydu. — Ciebie tam nie było, Daewarze — rzekł ktoś zadziornie. — Byli za to smokowcy. Teraz mają różdżkę, którą zabito biednego Moortana. Ja nie będę ich ścigać. Kilku krasnoludów mruknęło pod nosem, przyznając mu rację. Selquist wspiął się na palce i spojrzał nad głowami towarzyszy. — Kto tam jest z tyłu? Vellmer? — Tak, to ja. — Z tłumu wyszedł krępy, czarnobrody mistrz gorzelniczy, który z powodu konieczności stałego próbowania swoich wyrobów miał wiecznie zaczerwienioną twarz. Czarne, zrośnięte pośrodku czoła krzaczaste brwi nadawały jego obliczu srogi wyraz. — Byłeś zastępcą Moorpacana, prawda? To chyba oznacza, 249 że po tragicznej śmierci biednego, starego Moorpacana ty objąłeś dowództwo nad jego żołnierzami — stwierdził Selquist. Vellmer pchnął go w pierś tak mocno, że krasnolud aż się zatoczył. — O zmarłych wyrażaj się z szacunkiem — warknął