Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Policjant myślał, że jestem pijany. A ja rzeczywiście byłem upojony... miłością do ciebie. — Odbiegliśmy jednak od tematu. Mówiłeś, że oboje jesteśmy dziećmi, a ja twierdziłam, że co do ciebie, to jest to niemożliwe. — Mówiłem i powtarzam, że nigdy nikogo poza tobą nie kochałem — odparł. — Ty jesteś moją pierwszą, jedyną miłością. — A przecież byłeś marynarzem — upierała się dziewczyna. — To nie zmienia faktu, że ciebie pierwszą pokochałem. — Ale były jednak kobiety... inne kobiety... to straszne! I ku najwyższemu zdumieniu Martina Edena Ruth wybuchnęła gwałtownym płaczem, który zdołał uspokoić dopiero za pomocą wielu pocałunków i pieszczot. Przez cały ten czas Martinowi nie przestawały dźwięczeć w uszach słowa Kiplinga: „Bo żona dyplomaty i Kaśka z kurnej chaty w gruncie rzeczy nie różnią się niczym". To szczera prawda — pomyślał, choć przeczytane powieści zdawały się przekonywać go, że jest inaczej. Na podstawie książek wyrobił sobie pogląd, że w wyższych sferach jedynie formalne oświadczyny prowadzą do celu. W tych nizinach, z których pochodził, mogli młodzieńcy i dziewczęta zdobywać wzajemność przez cielesne zbliżenia; w odniesieniu do wysoko postawionych osobistości z wyższych sfer zdawało się to nie do pomyślenia. A tymczasem okazywało się, że książki mylnie to przedstawiają. Oto miał dowód. Te same nie poparte ani jednym słowem uściski i pieszczoty, które wystarczały dla dziewcząt z klasy robotniczej, z równą skutecznością mogły być stosowane i do dziewcząt z wyższych warstw społecznych. Wszystkie były w gruncie rzeczy ulepione z tej samej gliny, jak rodzone siostry. Martin od dawna mógłby dojść do tego wniosku, gdyby tylko zachował w pamięci poglądy Spencera. Trzymając teraz Ruth w ramionach i uciszając jej łkanie, znajdował wielką ulgę w myśli, że żona dyplomaty i Kaśka z kurnej chaty w rzeczywistości niewiele się od siebie różnią. Zbliżało to do niego Ruth, czyniąc z niej dostępną dla niego towarzyszkę. Jej ukochane ciało podobne było do wszystkich innych ciał, choćby do jego własnego. Nie było żadnych zasadniczych przeszkód na drodze do ich małżeństwa. Jedyna różnica polegała na odmienności klasowej, a przecież przynależność do danej klasy nie była cechą stałą. Można ją było po prostu z siebie strząsnąć. Czytał kiedyś o tym, że jeden z niewolników zdobył nawet purpurę cezarów. Jeśli tak jest, dlaczegóż by on nie miał wznieść się aż do poziomu Ruth? Mimo całej swej czystości, świątobliwości, kultury i piękna duchowego w najbardziej podstawowych sprawach ludzkich była taka sama jak Lizzie Connolly i wszystkie jej siostry. To, co dotyczyło ich, dotyczyło i jej. Zdolna była do miłości, nienawiści i na pewno także do histerii; z całą pewnością umiała być zazdrosna, jak choćby w tej chwili, kiedy jej łkania cichły wreszcie w jego objęciach. — Zresztą jestem od ciebie starsza — zauważyła nagle, otwierając szeroko oczy i spoglądając w górę ku niemu — starsza o całe trzy lata. — Uspokój się! Jesteś tylko dzieckiem, a ja co najmniej o czterdzieści lat przerastam cię doświadczeniem. W istocie zaś oboje byli dziećmi, jeśli chodzi o miłość, którą wyrażali w sposób naiwny i niedojrzały, jak uczeń i uczennica, i to mimo że ona skończyła wyższe studia, a on miał głowę nabitą naukową filozofią i doświadczeniem zaczerpniętym z twardych faktów życia. Siedzieli tak długo jeszcze pośród gasnącej chwały dnia i rozmawiali, jak rozmawiają zakochani, zdumiewając się nad cudem miłości i niezbadanymi drogami przeznaczenia, które w tak niezwykły sposób ich złączyło, wierząc niezachwianie, że uczucie ich osiągnęło szczyty nie znane dotąd żadnym kochankom. Uparcie powracali raz po raz do wrażenia, jakie na siebie wzajemnie wywarli, i dokonywali beznadziejnych prób dokładnego zanalizowania zarówno jakościowego, jak i ilościowego swoich uczuć. Zwały chmur na zachodzie horyzontu wchłonęły zstępujące słońce, a krąg nieba zaróżowił się z lekka, podczas gdy sklepienie nad ich głową pałało tą samą gorącą barwą