Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Kto by pomyślał, że to drapieżne stworzenie potrafi zdobyć się na tyle delikatności i słodyczy! Bon Dieu , czemu ten nicpoń nie wypruł mi flaków! ROZDZIAŁ VIII Na kilka dni przed spotkaniem Martena z Piotrem Carotte w oberży Dicky Greena Maria Franceska de Vizella miała szczególnie silny „atak pobożności”, jak jej praktyki religijne określał sceptyk i niedowiarek, Belmont. Klęcząc w swojej sypialni, której drzwi zamykała na zasuwę w przesadnej obawie przed natarczywością Ryszarda, zaklinała Madonnę z Alter do Chao, by rozkazała Janowi Martenowi przybyć do domu kawalera de Belmont. Ale polecając tak gorąco tę sprawę Najświętszej Pannie, miała przecież oczy i uszy dość czujnie otwarte, aby nie tylko wypatrzyć Carotte'a, lecz także podsłuchać jego rozmowę ze swym wytwornym ciemiężycielem, a wreszcie oczarować poczciwego kapitana i skłonić go do działania. O Janie Martenie słyszała niejedno, będąc jeszcze dzieckiem. Głównym źródłem tych informacji była jej młoda i ładna piastunka Joanna, dawna prima camerista pani de Vizella, zdegradowana wskutek niełaski swej chlebodawczyni do roli niańki. Gdy Joanna mówiła o Martenie, jej aksamitne czarne jak noc źrenice wilgotniały, a głos drgał wzruszeniem. Ów dziki rozbójnik i prostak, wspominany czasem z pogardą przez panią de Vizella, przybierał postać młodego rycerza o szlachetnym sercu i gorącej krwi — rycerza, któremu nie zdołałaby się oprzeć żadna kobieta. Był bogaty jak król, wolny jak orzeł, odważny jak lew. Drwił ze śmierci, której zaglądał w twarz, wzbudzał popłoch wśród swoich wrogów, a miłość wśród przyjaciół. Był przy tym wspaniałomyślny i szczodry. Mała senorita wolała wierzyć Joannie i zachowała ten obraz w pamięci. Gdy zaręczono ją z Blasco de Ramirezem, często myślała o swym nie znanym narzeczonym w podobny sposób, wyobrażając go sobie na wzór owego rycerza, ponieważ Blasco też był kapitanem wspaniałego okrętu i także walczył na morzu. Ujrzała go dopiero ukończywszy lat piętnaście i — trochę się rozczarowała. Ramirez nie był piękny, miał małe, biegające oczy i wąskie zaciśnięte usta pod kręconymi wąsami które pachniały słodkawą pomadą, tak samo jak jego miękka, czarna bródka i przerzedzone włosy. Wydał jej się stary — w każdym razie znacznie starszy niż sobie wyobrażała. Minął już czterdziestkę i pierwsze zmarszczki osiadły mu na twarzy. Powitał ją — tak jak czynił wszystko — nieco hałaśliwie, szybko i nerwowo. Można było przypuszczać, że podlega nieustannej irytacji z powodu nienadążania otaczających go zjawisk fizycznych za własnymi myślami. Jego sposób mówienia był wybuchowy, prędki i zwięzły, a krótkie zdania grzmiały jak salwy działowe. Gdy słuchał czyichś wywodów, czynił to z uprzejmie hamowaną niecierpliwością. Wydawało się, że odgaduje myśli swego rozmówcy i ma na nie gotową odpowiedź. Zapewnił Marię, że uczyni ją szczęśliwą, wypowiedział parę komplementów i ofiarował jej złotą szkatułkę z pachnidłami, po czym rozmawiał już tylko z jej ojcem, Emiliem de Vizella. W ciągu następnego roku jego wizyty nie były częste, ale zainteresowanie narzeczoną wzrastało, w miarę jak z pączka rozwijała się w niezwykle piękny kwiat. Świetny komandor eskadry ciężkich karawel Jego Królewskiej Mości Filipa II był niemal zakochany i starał się to okazać, nie wątpiąc, że zyskał wzajemność Marii Franceski. Ona zaś przyjmowała jego hołdy łaskawie i życzliwie — może głównie dlatego, iż żaden z młodych szlachciców z okolicy nie dorównywał mu wojenną sławą i stanowiskiem. Ślub miał się odbyć w zimie, po adwencie, w którym to czasie oczekiwano przybycia do Lizbony jego ekscelencji Emilia de Vizella z małżonką; ostatnie miesiące panieństwa senorita spędzała w dobrach swego dziadka nad Limią: los zrządził, że jako druhna jednej ze swych rówieśnic znalazła się w Castello da Insua y Vianna w dniu napadu Belmonta na ten zamek. Zostawszy branką korsarza, bynajmniej nie upadła na duchu i nie oddała się rozpaczy. Była dumna i odważna jak jej matka, a przy tym romantyczna. Z początku napaść na zamek, strzelanina i nawet walka wręcz na sali biesiadnej oraz uprowadzenie na pokład «Toro» wydały jej się podniecającą przygodą. Oczekiwała zakończenia, które przecież musiało wypaść według niezmiennych kanonów obowiązujących w romansach: przybycia floty hiszpańskiej pod dowództwem Blasco de Ramireza, bitwy morskiej, zwycięstwa nad rozbójnikami. Tymczasem nic podobnego nie nastąpiło, natomiast w kilka godzin później do kajuty, w której była zamknięta, wszedł wytworny, bogato ubrany caballero, w którym zaledwie poznała dzikiego salteadora, co z twarzą osmaloną i skrwawioną szpadą wdarł się na czele swych bravi do komnat zamku. Raczyła go zauważyć, ale nie odpowiedziała na jego dworny ukłon, a gdy się jej przedstawił i zaczął mówić, przerwała mu w połowie pierwszego zdania. Żądała, by niezwłocznie ją uwolnił i odesłał z powrotem do Castello da Insua. Odrzekł, iż pod pewnymi warunkami uczyni to z pewnością, lecz na razie musi wstąpić do Londynu, a nie chcąc rezygnować ani na chwilę z towarzystwa tak powabnej osoby, prosi ją na obiad przygotowany w sąsiedniej kajucie. Senorita Maria była głodna, ponieważ atak na zamek nastąpił tuż przed śniadaniem, ale oświadczyła, że nie poniży się do spożywania posiłku z piratem i mordercą, który nie dostąpiłby nawet zaszczytu pasania świń u jej ojca. Ta niezasłużona obelga wyprowadziła Ryszarda de Belmont z równowagi. Zapragnął natychmiast uprzytomnić pannie de Vizella, iż może z nią uczynić, co zechce, nawet jeśli w jej mniemaniu nie jest godny zostać świniopasem don Emilia. Skończyło się to jednak raczej niesławnie: za jeden wymuszony pocałunek Ryszard zapłacił trzema głębokimi zadrapaniami na policzku i wypadł z kajuty wściekły zarówno na senoritę, jak na siebie samego