Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Praktyki religijne przeniosły się więc wszystkie do cerkwi; przed unickimi księżmi brano śluby, chrzczono dzieci. Było to wszystko zrazu w najzupełniejszym porządku. W połowie XIX w. wyłoniła się wszakże kwestia narodowa. Widzieliśmy w życiorysie ks. Antoniewicza, jak to wszystko jedno było, czy po polsku czy po rusku, nawet Hucułów uważało się za lud polski. Mijało to przecież, aż w końcu minęło, a Rusini zaczęli uważać za swoich wszystkich, którzy byli chrzczeni w cerkwiach, tudzież ich potomków. Parochowie ruscy wiedli o te "dusze" z proboszczami łacińskimi nieraz gwałtowne i gorszące spory. Cerkiew zamieniała się na biurko ruskiej propagandy i zanim nasi księża się spostrzegli, już tysiące ludu polskiego i polskiej szlachty zagrodowej zruszczyło się. Wyliczono, że do r. 1909 łowienie dusz "łacińskich" przez duchowieństwo ruskie objęło 30740 osób. Duchowieństwo łacińskie upominało się o swoje prawa; ale ksiądz łaciński, polski, był daleko, a pop ruski na miejscu. Jakimi zaś katolikami byli ci ruscy księża, widzieliśmy przy opisie spraw unii na Podlasiu i Chełmszczyźnie! Byli przyjaciółmi prawosławia, łatwo więc pojąć, jakimi byli nieprzyjaciółmi Polaków. Ksiądz arcybiskup Bilczewski pragnął zaradzić tym rozterkom, a na to nie było innej rady, jak tylko ta, żeby Polakom było bliżej do kościoła i kapłana łacińskiego. Stąd ta jego gorliwość w mnożeniu parafii i kościołów. Nie sposób było zebrać w niedługim stosunkowo czasie tyle pieniędzy, ile by było potrzeba na pokrycie tak wielkich wydatków. Stawiał więc kaplice publiczne, tam gdzie nie starczyło na kościół; urządzał kościółki filialne, gdzie nie dało się założyć parafii, a gdzie nie dało się utrzymać duchowieństwa stałego tam księża nasi dojeżdżali przynajmniej w pewne oznaczone dni z nabożeństwami i z praktyką Sakramentów św. Oto są te sławne "kaplice ks. Bilczewskiego!" Oby się dalej mnożyły, oby z kaplic powstawały kościoły, a z ekspozytur i filii nowe parafie obrządku łacińskiego! O prześladowaniach w zaborze rosyjskim unitów dbali nadal sami tylko łacinnicy polscy. W roku 1900 zapanowała wielka radość w okolicach Niedźwiedzicy, bo przyjechał potajemnie przebrany kapłan z Krakowa i we wsi Rusinowicach przez dwa dni chrzcił, spowiadał, dawał śluby - po czym podążył w inną okolicę, "a za nim płynęły błogosławieństwa ludu i... policja". Wkrótce pewnego wieczora odezwały się dzwony kościelne, po piętnastoletnim milczeniu. Dzwonnikiem była stara Serafina, która zorganizowała naprędce jakiś spisek, żeby zardzewiałe dzwony oczyścić i wysmarować. Chciała pożegnać podzwonnym zmarłego właśnie stryja Jana Kiełbasę, i starowina postawiła na swoim. Zjawiła się zaraz policja, bito nahajkami, lecz nic to nie pomogło. Odtąd dzwony kościelne stale "żegnały wiernych obrońców, opuszczających na zawsze bohaterski posterunek". Niedźwiedziczanom zaproponowano w r. 1903, że dostaną pozwolenie na wybudowanie nowego kościoła, byle stary kościółek oddali na cerkiew. Podejrzewali, że to podstęp i nie dali go. Dziewięciu wysłano na Sybir na trzy lata; nic nie pomogło. W następnym raku trzech jeszcze skazano na więzienie w Słucku, a potem na dwa lata zesłania. Wszystko na nic, kluczy nie ma! Podczas gdy tak dalej krzątali się świątobliwi mężowie i świątobliwe niewiasty, każdy w swoim zakresie, od arcybiskupa do Serafiny, pilnując wspólnego celu, zaszedł fakt, który wstrząsnął wszystkimi, całą Europą. W roku 1905 zaczęła się wielka rewolucja rosyjska. Do Niedźwiedzicy docierały wieści, że rząd rosyjski się chwieje, że nastają jakieś nowe czasy. Uważali, że może to być stosowna pora, żeby naprawić stary kościółek, grożący rozwaleniem. Pokryli dach słomą i parli ściany. Pracowano nad tym trzy dni i trzy noce, a stanęli do roboty dosłownie wszyscy, starcy i dzieci. Było to pod koniec sierpnia 1905 r. Trzeciego dnia zjawiają się władze powiatowe, potem gubernialne i aż dwie roty wojska