Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Zgoda? - Doskonale! Silnik mego Ansaldo ryczy na pełnych obrotach przy próbie, potem cichnie. Cała brygada pomaga ułanowi wgramolić się do kabiny i zapiąć pasy. Nigdy nie powtarzam próby silnika: chcę, aby mechanicy wiedzieli, że ufam ich sumienności. - Zdjąć podstawki!. . Ruszam na start, podaję dyżurnemu podoficerowi swoje nazwisko i przydział, nazwisko „obserwatora” - ppor. - Ci-chocki, otrzymuję sygnał chorągiewką. Gaz, drążek sterowy od siebie - do oporu. Samolot nabiera pędu, koła gładko oddzielają się od ziemi, horyzont opada niżej. Zataczam obszerny krąg nad lotniskiem, przelatuję nad Mokotowem i Marcelinem, między Czerniakowem a Sielcami rozpoznaję Czerniakowską - najdłuższą ulicę Warszawy - i już mam zmniejszyć obroty, gdy silnik dławi się, jakby mu nagle zabrakło tchu. Natychmiast spada prędkość, szum i gwizd gaśnie, wiotczeją stery, ciężka maszyna grzęźnie, tonie w powietrzu. Ster od siebie! - póki jeszcze opływ wystarcza do zmiany kąta nachylenia. Idzie na łeb, rozpędza się, już znów poświst budzi się w drżących stalowych ścięgnach. Zakręt w stronę lotniska, a jednocześnie szybkie spojrzenie na wysokościomierz. Trzysta metrów... nie dociągnę. Jeszcze raz sprawdzam położenie dźwigni gazu i skrzydełka iskrowników, a w silniku coś bulgoce, czarny dym bucha z rur wydechowych, strzałka obrotomierza zatacza się po białej tarczy, skacze i cofa się bezwładnie. Oglądam się na swego pasażera, który zapewne niczego nie zauważył i nie uświadamia sobie niebezpieczeństwa, bo stoi za mną i patrzy w dół, na skośne dachy domów pod nami. - Siadaj, zapnij pas i trzymaj się! Będziemy lądować! - Dlaczego? - Silnik nawala! O coś jeszcze pyta, ale nie mam czasu na wyjaśnienia: gorączkowo szukam wzrokiem kawałka równego, nie zabudowanego terenu. Na wprost dzieli nas od lotniska ze trzy kilometry tych dachów i ciasnych uliczek wyżłobionych pomiędzy nimi; na prawo koszary i park Łazienkowski; z tyłu - podmokłe łąki, krzaki, rowy i rozlewiska Siekierek; na lewo - sady, podmiejskie domki w ogrodach, płoty i uprawne grządki badylarzy. Bocian miałby trudności z lądowaniem - cóż dopiero A-300. Nie ma co, będziemy leżeli... Wysokość maleje, trzeba się zdecydować. Wybieram dłuższy od innych zagon młodych ziemniaków, kładę maszynę w ślizg na prawe skrzydło, na lewe, wyprowadzam na prostą, wyłączam iskrownik. Ostatnie szeregi jabłoni uciekają tuż pod kołami podwozia, pulchne bruzdy suną coraz bliżej, coraz bliżej, śmigło zatrzymuje się, ściągam ster, penumatyki muskają ziemię, czuję, jak w niej grzęzną, ściągam do końca, hamuje nas gwałtownie, Ansaldo zadziera w górę ogon, zielone krzaki kartofli zasłaniają horyzont, zbliżają się, skaczą wprost do oczu - trzask! łomot! - zawisam na mocnym pasie głową w dół... Cisza. Odpinam sprzączkę, wyłażę spod kadłuba. Mój pasażer jest zdrów i cały, tylko nos i usta ma pełne urodzajnej gleby. Samolot też niewiele ucierpiał: strzaskane śmigło i lekko wgnieciony baldachim. W wieczornych gazetach ukaże się mrożąca krew w żyłach wiadomość o „jeszcze jednej katastrofie latającej trumny”, z której załoga „cudem ocalała”. Najgorzej wyjdą na tej przygodzie kartofle: już zbiera się tłum gapiów żądnych widoku mego trupa ze zmiażdżoną głową... Mój pierworodny syn, Andrzej, ujrzał światło dzienne 23 czerwca 1924 na oddziale położniczym wojskowego Szpitala Ujazdowskiego i - jakkolwiek bliżsi i dalsi członkowie rodziny zachwycają się jego pięknością oraz utrzymują, że jesteśmy podobni „jak dwie krople wody” - to przecież prawdę mówiąc przypomina coś pośredniego między prosiaczkiem a różową żabą. Ponieważ przeglądając się w lustrze stwierdziłem (jak najbardziej bezstronnie), że moje rysy nie mają wiele wspólnego z tymi dwoma stworzeniami, doszedłem do wniosku, że albo wszystkie noworodki podobne są bardziej do siebie nawzajem niż do swych rodziców, albo też rodzina nie docenia mojej urody. Nie wyrażam głośno tego zdania; myślę, że gdy chłopiec podrośnie, można będzie rodzinie przyznać rację. Na razie Andrzej dostał trzcinowe łóżko, niemowlęcy becik, cały stos pieluch i zdaje się zadowolony z życia, szczególnie po regularnych posiłkach. Tymczasem nastąpiła nowa seria śmiertelnych katastrof lotniczych: dwudziestego pierwszego czerwca na Ansaldo A-300 zginęli: st. sierż. pilot Wańczura z ppor. obs. Pudłowskim w Toruniu; piątego lipca por. pilot Latawiec z por. obs. Laszeckim (na A-300) w Krakowie; dziewiątego lipca kpt. pil. Łodziński w Bydgoszczy. Niespełna miesiąc przerwy i znów „seria”: szóstego sierpnia por. pil. Kowalski w Bydgoszczy, ósmego sierpnia por. pilot Reroń z szer