Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Takie są obyczaje mieszczuchów, którzy ze strachu zapierają na noc bramy, zaszywają się w domach i zatrzaskują drzwi i okiennice, tak by do środka nie dostało się nawet świeże powietrze. Nie zdołasz dostać się tam przed nadejściem ranka. — Wiem, jak wyglądają miejskie zwyczaje, Bajazet — odpowiedziała niecierpliwie kobieta. — Zdołam dostać się do środka. Marnujemy tu tylko czas. Obydwoje pokierowali wierzchowce w dół skarpy. Zwierzęta czując wodę w dole schodziły ochoczo. Trzeba było je powstrzymywać, by nie zerwały się do ryzykownego kłusu po niepewnym gruncie. Mężczyzna nosił strój typowy dla stepowych koczowników, aczkolwiek z powodu letniego upału zostawił na sobie tylko luźne spodnie i wysokie buty z miękkiej skóry. Wiózł wiele broni, jednak przy pasie miał jedynie sztylet. Lanca, łuk i szabla zwisały przy siodle. Dla Hyrkańczyka broń przymocowana do uprzęży była warta tyle samo, co noszona przy boku. Kobieta miała na sobie czarną szatę skrywającą ją od wierzchołka głowy do kostek. Wycięto w niej jedynie otwory na rękawy i szparę na oczy. Tę ostatnią zasłaniał dodatkowo cienki woal, tak że twarzy kobiety w ogóle nie było widać. Rękawice i wysokie buty kryły to, czego nie zasłaniała szata. Zbliżając się do miasta, wędrowcy minęli pierścień zagród dla bydła i wspólnych pastwisk dla wielbłądów, koni i wołów należących do odwiedzających gród karawan. Bliżej bramy miejskiej znajdowały się obozowiska wędrowców, którzy dotarli do miasta po zamknięciu bram lub którzy woleli nocować poza jego murami. Wokół dymiących ognisk słychać było rozmowy w tuzinie języków. Siedzący przy nich mężczyźni nieustannie opędzali się witkami od natrętnych komarów. Kobieta zsiadła z konia i podała wodze Bajazetowi. — Wrócę przed wschodem słońca. Odprowadź konie i zajmij się nimi. Wróć, gdy tylko zacznie się rozjaśniać. Nie spij się, pamiętaj! Słabość koczowników do mocnych trunków była wręcz legendarna. — Jak każesz, pani. Bajazet odprowadził wierzchowce. Kobieta zaczęła torować sobie drogę pomiędzy ogniskami. Uczestnicy karawan nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. Równie dobrze mogłaby być niewidzialna. Zakładali, że zawoalowana kobieta jest własnością innego mężczyzny, dlatego nie próbowali jej zaczepiać. Między ogniskami krążyły również mężczyźni i chłopcy, którzy najwyraźniej nie przybyli z karawanami, oraz inne kobiety. Przeważnie nie zawoalowane, handlowały wieloma towarami: jedzeniem, winem, błyskotkami, a także sobą. Można było tu spotkać wróżbitów i pisarzy podań oraz listów, grajków i sztukmistrzów. Wszyscy garnęli się, by zapewnić uczestnikom karawan zaopatrzenie i rozrywki, włącznie z towarami i usługami, które były zakazane w obrębie miasta. Kobieta poruszała się pod prąd różnobarwnego ludzkiego strumienia ku jego źródłu: niewielkiej furtce osadzonej w jednej z wielkich, drewnianych bram miejskich. Samotny wartownik opierał się obok nich na włóczni. Przepuszczał wszystkich, którzy okazywali mu ołowianą płytkę z odciskiem pieczęci jednego z radnych miejskich. Zawoalowana kobieta podeszła do wartownika, gdy tylko w jego pobliżu zrobiło się pusto. Strażnik przyjrzał się jej z ciekawością. — W czym mogę pomóc, pani? Był pewny, że tylko żona kogoś ważnego może nosić tak gęsty woal. — Chcę wejść do miasta — odparła kobieta. — Masz pozwolenie, pani? W jej dłoni pojawiła się uniwersalna przepustka — lśniące złoto. Wartownik rozejrzał się szybko, upewniając się, że nikt nie stoi w pobliżu. Złoto zniknęło za jego pasem i żołnierz skinął nieznacznie głową. Kobieta przeszła przez bramę i zniknęła. Khondemir stał na wysokim balkonie, badawczo przyglądając się gwiazdom. Na marmurowym parapecie znajdował się delikatny, skomplikowany instrument ze spiżu i kryształów. Mag co chwila spoglądał przez to urządzenie, ostrożnie poprawiając jego ustawienie szczupłymi długimi palcami. W końcu wyprostował się i podszedł do stolika. Umoczył pióro w inkauście i zanotował na wybornym pergaminie dokładną godzinę i dzień, kiedy karminowa planeta znalazła się w Domenie Węża. W tej chwili jego uwagę przykuły dźwięki z dołu. Wychylił się przez balustradę i popatrzył na ulicę. Mieszkał w najlepszej dzielnicy, gdzie nocni spacerowicze należeli do rzadkości. W świetle rozstawionych co dwadzieścia kroków latarni dostrzegł postać w czerni, wkraczającą na jego dziedziniec. Po pewnym kroku poznał kto to. Wrócił do swojego gabinetu i pociągnął za sznur dzwonka. Chwilę później pojawił się służący. — W ogrodzie jest dama. Przyprowadź ją natychmiast do mnie, a potem przynieś wino i przekąski. Sługa skłonił się nisko i wyszedł. Po paru minutach rozległo się ciche stukanie do drzwi. — Proszę — rzekł mag. Sługa z ukłonem wpuścił kobietę do środka i odszedł. Gdy tylko drzwi zamknęły się, kobieta ściągnęła opończę i potrząsnęła głową. Bujne czarne włosy rozsypały się na jej ramiona. — Myślałam, że się w tym uduszę! — powiedziała. — Witaj, Khondemirze! — Witaj, Lakhme — odparł mag. Kobieta, do której się zwrócił, miała rysy charakterystyczne dla członkini jednej z wysokich vendhiańskich kast. Chociaż była niska, jej zmysłowa sylwetka przypominała świątynne rzeźby z jej ojczyzny. Pod opończą miała tylko wąską przepaskę biodrową i buty sięgające po kolana. Była olśniewająco piękna. Najbardziej uderzała jej biała jak kość słoniowa, idealna karnaqa. Lakhme zachowała ją dzięki stałemu używaniu wonnych olejków oraz unikaniu słońca i wiatry. — Mam mało czasu — powiedziała, ściągając rękawice