Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Znalazła się spryciara! Spadaj stąd, ale już! Nawet nie drgnęłam. - Chyba wam nie przeszkadzam, stoję sobie po prostu! Kobitki nie spodziewały się sprzeciwu, umilkły. Potem ta z zeszytem znów zaczęła swoją gadkę: - Nie wpuścimy cię! Ale dzięki Bogu, w tym momencie nadeszła jeszcze jedna, w eleganckim skórzanym płaszczu i harpie rzuciły się na nią. - Chce się władować bez zapisu! - No już, wynocha stąd! - Zaraz tu będzie pełno kryminalnych i nie dostaniemy się! Damulka zaczęła płakać. Nie wiadomo, czym by się to skończyło, gdyby nagle nie zabrzęczały żelazne drzwi i z czarnego otworu nie dobiegł głos: - Jest tu Wasiljewa? Daria Iwanowna? Rzuciłam się do wejścia. - Już lecę. - Spokojnie - chwyciła mnie w progu potężna kobieta koło czterdziestki, w mundurze w barwach ochronnych - wczoraj się tu stopień ułamał. Idź ostrożnie. Zgrabnie ominęłam przeszkodę. - Nożkina! - ryknęła dyżurna. - Jewgienja Siemionowna. Za chwilę stanęła koło mnie dama w skórzanym płaszczu. - Co za łajdaczki! - rzuciła z wściekłością. - Żeby tak nogi sobie tu połamały. O mało mnie nie rozszarpały. - Teraz możecie wchodzić według swojej listy - zezwoliła funkcjonariuszka aresztu śledczego - po osiem osób. A wy -zwróciła się do nas - pokażcie dowody. Sięgnęłam do torebki, och, nie darmo nasza Irka powtarza: „Przyszło nieszczęście, pokazuj papiery". Ponury żart, ale prawdziwy. Nie zdążyłam podać czerwonej książeczki strażniczce więziennej, kiedy ze słabym okrzykiem tuż przede mną upadła główna awanturnica, ta z zeszytem. Babsko nie zauważyło nadkruszonego schodka, nikt jej nie uprzedził, jak mnie, o czy- hającym niebezpieczeństwie. Najwyraźniej funkcjonariuszka troszczyła się tylko o dewizowych klientów. Rzuciłam się do baby. - Nie potłukła się pani? - Oj, jak boli!-ledwo wydusiła. - No i bardzo dobrze! -wyszeptała mściwie damulka w skórzanym płaszczu. - Nie złamałaś nogi? Podaj mi rękę, no jak, możesz stać? - Aha - kiwnęła głową awanturnica - chyba. - No to dobrze zaraz wszystko przejdzie. - Ej, wy tam! - wrzasnęła dyżurna. - Trzeba mieć oczy otwarte! Będą się mi tu szwendać! No już, głupie gęsi! Za grosz rozumu! Tam przecież wisi ostrzeżenie: „Schody popsute", czytać nie umiecie? W końcu grupa się zebrała i poprowadzono nas długim wąskim korytarzem. - Słuchaj - awanturnica szarpnęła mnie za ramię - ty tego, no, nie wkurzaj się, dobra? Ja tak ze zmęczenia się darłam. - Nie ma sprawy - odparłam cicho - głupstwo, pokrzyczałaś i dobra, cegłami nie rzucałaś! - Wasiljewa, numer trzy! - Wrzasnęła strażniczka. Zobaczyłam przed sobą drzwi z wymalowaną wielką trójką i popchnęłam je. Pomieszczenie było wielkości przedziału w pociągu. Niewielką przestrzeń przegradzała ściana ze szkła. Z mojej strony stał kulawy taboret i obdrapany stolik, na którym czernił się aparat telefoniczny bez tarczy. Po drugiej stronie szyby siedziała Lika. Złapałam słuchawkę. - Witaj! - Cześć - usłyszałam poprzez trzaski cichy głos. - Jak się masz? Lika uśmiechnęła się ponuro. - Trudno lepiej, sama widzisz! - Możesz mi wyjaśnić, co się stało? - Nie. - Jak to? Kława mówiła, że próbowałaś zabić kobietę. - Tak. - Dlaczego? - Nie wiem. - Opowiadaj wszystko ze szczegółami. - No... ale ich nie ma. - To sobie przypomnij - zdenerwowałam się - takie rzeczy się nie zdarzają. - Dostałam paczkę... Przyniosłam ją do baraku, otworzyłam... Patrzę, a tam moje ukochane ptasie mleczko. Takie maleńkie opakowanie, dziesięć deka. No to zjadłam całe, potem tak jakoś zakręciło mi się w głowie, bardzo źle się poczułam. A akurat miałyśmy czas wolny - zaczęła opowiadać Lika. Poczuła, że jest jej słabo, więc postanowiła wyjść na powietrze, na „spacerniak" - tak się nazywa ogrodzone podwórko przed barakiem. Tu było trochę lepiej, zawroty głowy ustąpiły. Lika spojrzała na zegarek - wolnego czasu starczyło jeszcze, żeby zdążyć do biblioteki, więc poszła po książki. Co prawda, najpierw się zatrzymała i dość długo głaskała bardzo, bardzo, bardzo kochaną kotkę, która akurat się napatoczyła. Na ścieżce prowadzącej do magazynu bibliotecznego natknęła się na funkcjonariuszkę kolonii; jak nakazują przepisy, usunęła się na bok i... W tej samej chwili ogarnęła ją dzika, ślepa nienawiść, jakieś pierwotne, atawistyczne uczucie, absolutnie nieuzasadnione, mroczne... Co się działo dalej, Lika słabo pamięta. Przyszła do siebie dopiero w celi więziennej, gdzie z trudem zataszczyło ją dwóch żołnierzy. - Jakbym rozum straciła - mówiła teraz Lika - mówię ci, szaleństwo, zamroczenie. A jeszcze, wyobraź sobie, wsadzili mnie do celi, gdzie prycza jest przymocowana do ściany, punkt o dziesiątej wieczór ją opuszczają, a o piątej rano znów podnoszą do ściany. Rzucili mnie na podłogę i tak zasnęłam. Ale jak mocno! Ochrona wchodziła, próbowali mnie nawet bić, ale się nie obudziłam. Wyobraź sobie, tak chrapałam, że wezwali lekarza i odwieźli mnie do szpitala! Westchnęłam. No tak! Z pewnością sprawa wyglądała bardzo źle, skoro rozjuszony naczelnik obozu zdecydował się na hospitalizację Liki! - W szpitalu przespałam dwa dni - ciągnęła moja przyjaciółka - potem się obudziłam, och, ale czułam się fatalnie. Mdliło mnie, nogi się trzęsły, koszmar. - Przypomnij mi, co to były za czekoladki? - Ptasie mleczko, w czekoladzie, moje ulubione, dziękuję ci! - Na razie nie masz za co, dziękować - machnęłam ręką - tego i owego już się oczywiście wywiedziałam, ale do rozwiązania zagadki jeszcze daleko. Lepiej powiedz, czy smakowały normalnie? - Tak - odparła Lika - świeże, słodkie, dawno ich nie jadłam, więc się bardzo ucieszyłam i pochłonęłam wszystkie od razu, nawet się nie zastanawiałam, czy smakują tak jak zwykle! Dziękuję ci! Ta nieustanna wdzięczność zaczęła mnie już irytować. - Dobra. Powiedz mi, czy mówi ci coś nazwisko Lew Nikołajewicz Worotnikow? Lika zmarszczyła czoło. - Worotnikow? Lew Nikołajewicz? A kto to? - Profesor, doktor nauk, zajmuje się opracowywaniem nowych leków. - Worotnikow, Worotnikow, gdzieś już słyszałam to nazwisko... - Przypomnij sobie. - To takie ważne? - Niezwykle! - No... chyba spotkałam go u kogoś, będąc z wizytą... Nie, przepraszam, ale jakoś sobie nie przypominam. - Czyli to nie jest bliski ci człowiek? - Nie, absolutnie. - I nie zrobiłaś mu żadnego świństwa? -Ja? - Tak. - O Boże! - krzyknęła Lika. - Jak mogłabym mu zrobić świństwo, skoro nie znam faceta? Chociaż rzeczywiście, cały czas mam wrażenie, że już słyszałam to nazwisko. - No, spróbuj trochę wysilić mózgownicę! Co ci się z nim kojarzy? - zaczęłam błagać nieomal ze łzami w oczach. - Od tego zależy, czy będę w stanie cię stąd wyciągnąć, czy nie. - Worotnikow, Worotnikow... A! Wiem! Ale tata mnie wtedy stłukł! - Kto? - zdumiałam się. - No, mój ojciec, nie pamiętasz go? Oczywiście, bardzo dobrze pamiętałam Stiepana Iwanowicza