Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wyślemy zaraz eskadry do Norbant i zrównamy szczyty Alp z Doliną Wiosny, a potem podyktujemy warunki światu. Jeśli nie uczy- nimy tego, następny atak zamieni cały ten zdobyty dla cywilizacji obszar Antarktydy w pustynię lodową. Proszę nie zapomnieć, że za osiem dni zapadnie noc podbiegunowa, a wówczas... — Hm, to straszne, mistrzu. Ale przecież pozostaje nam akcja „S", która może usunąć groźbę powtórnego zlodowacenia terenu. — O ile bomby wirowe tych chytrych lisów nie przewiercą naszego sklepienia. Spod grubej warstwy szkliwa ziemia parowała jeszcze rozkoszną falą ciepła. To osobliwe ciepło łagodziło ostry podmuch wichru. — Wracajmy, inżynierze. Trzeba działać. Nie czas na bezpłodną kon- templację w takiej chwili, gdy ważą się losy świata. Brrr! Ziemia pali stopy, a wicher kłuje lodem. Co za kontrast. Zeszli szybko do windy i zjechali do podziemia. Fantom śpieszył się. Był ciekaw świeżych wieści. Przy wejściu do centralnej kabiny natknął się na Aksimowa. — Jak Etkins? — W porządku. Czeka tylko na sygnał rozpoczęcia akcji. Również wszystkie podstacje są w naszych rękach. Sztab Pierwszej Strefy Klima- tycznej oczekuje rozkazów... — Doskonale. Trzeba zniszczyć Norbant, siedlisko wroga. — A potem?... — zapytał nieśmiało Aksimow. — Potem? — Spojrzał wyniośle na chuderlawą postać agrobiologa i powiedział, wyprężywszy się dumnie: — Ogłoszę się panem i władcą świata. Poruszę Ziemię, zaprowadzę ład i porządek, jakiego nie zaznała jeszcze nasza planeta. Oczy Aksimowa zastygły w dziwnym blasku, a powieki przestały się poruszać. Ale za chwilę spochmurniał. — Ludzie z Norbant nie poddadzą się łatwo. Będą nas atakować. — Otóż to, przyjacielu. Kto atakuje, jest o krok od zwycięstwa. Poślę do Norbant jeszcze jedno ultimatum. Albo natychmiast przyjmą nasze warunki, albo... — Albo... — zastanowił się Aksimow. Po chwili zaś dodał: — Czy nie lepiej od razu, bez uprzedzenia atakować? Tak będą mieli czas na przy- gotowanie się do obrony... — Bądź spokojny. Nie zdążą. Wyślę trzy torpedostratusy międzypla- netarne i najlepszych pilotów-operatorów. Spadną na nich jak sępy za niecałą godzinę i z Norbant zostanie kupa popiołu, jeśli odrzucą ostatnie ultimatum. — Cień chłodnej ironii błąkał się przez krótką chwilę na jego spokojnej, opanowanej twarzy. Podszedł do radiotelewizora i wypowiedział treść ultimatum głosem mocnym i pewnym: — Do Rządu Światowej Federacji i Najwyższej Rady Geniuszy w Nor- bant. Przyjąć warunki lub śmierć. Odpowiedzieć natychmiast. Fantom. Wyjął nagraną taśmę i wręczył profesorowi. — Trzeba natychmiast przekazać do Norbant. Czekam na odpowiedź piętnaście minut, nie dłużej. Idź!... Odszedł do swojej kabiny, aby zwolnić dyżurnego teleoperatora. Aksi- mow udał się do Marietty. Ożywiła się, gdy ukazał się w drzwiach. Odebra- ła drżącą ręką taśmę i wsunęła z nerwowym pośpiechem do kasetki tele- wizora, włączając aparaturę nadawczą. Po kilku minutach treść ultimatum Fantoma znana była wszystkim członkom Rządu Federacji Światowej i delegatom Kolegium Genialnych. Aksimow czekał na odpowiedź, wsparty 0 czarną skrzynkę modulatora głosu. Był zmęczony ciągłym czuwaniem 1 zadowolony zarazem, że może trochę odpocząć. Marietta spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Szybkim ruchem przełączyła stację na automatyczny odbiór z kilku najważniejszych stacji Globu, znajdujących się jeszcze w rękach U N, i wy- mknęła się bocznym wyjściem na ulicę Generatorów Uranowych, prze- biegła nie zauważona bocznym korytarzem, aby nie natknąć się na Marka. Dowiedziała się już przedtem od jednego z U S, że Jerzy Relski jest izolowany. Postanowiła go odszukać. Minęła szybko ostania ulicę Gene- ratorów i znalazła się w dzielnicy magazynów i składów. Były tam rów- nież pomieszczenia mieszkalne, przewidziane na wypadek jakiegoś ka- taklizmu na górze. Tam musieli go ukryć — pomyślała. Intuicja nie za- wiodła jej. Przed jednym z takich pomieszczeń zauważyła człowieka w sza- rym kombinezonie, stojącego na straży przy drzwiach. Zatrzymała się i nacisnęła guzik. Człowiek w szarym kombinezonie i oczach bez wyrazu stanął w wąskiej framudze, tarasując wejście do wnętrza pokoju. Próbo- wała go odepchnąć, ale okazał się nieustępliwy i wyglądał groźnie. Po- czerwieniała z oburzenia, a złość wykrzywiła jej twarz. — Mam ważne polecenie wodza — powiedziała bez zająknięcia, siląc się na spokój. To podziałało natychmiast. Drzwi usunęły się do góry i Ma- rietta znalazła się w środku niedużej, okrągłej izby o wklęsłym i gładkim jak zwierciadło suficie, z którego sączyło się skąpe światło, tworząc ła- godny, żółtawy półmrok. Dopiero po dobrej chwili dostrzegła w głębi opartego o ścianę Jerzego. Gdy podeszła bliżej, rzucił się ku niej i wygra- żając pięściami krzyczał: — Gdzie ten tyran, któremu zaprzedałaś się w niewolę?! — Nie dał jej przyjść do słowa. Poczekała, aż nieco ochłonie, po czym rzekła z udanym spokojem: — Szykuje zagładę świata, a ja mu w tym pomagam... Patrzył na nią szeroko rozwartymi oczyma, dysząc ciężko, z rękami wzniesionymi do góry. Potem chwycił ją za ramiona i potrząsając, wy- krzykiwał: — Ty!... ty!... wspólniczką tego mordercy? Marietto?! — Jerzy, uspokój się — zaczęła perswadować. — Nie jestem temu winna. — Więc kto?! Mów! Może Aksimow? — To Fantom boi się, abyś nie spłatał mu figla. Jest bardzo podener- wowany. — Łotr! Szubrawiec! Pomylony geniusz! Dlaczego znęca się nade mną? Marietta odpowiedziała z nie tajonym żalem: — Trzeba było uciekać stąd. Uciekać! Prosiłam przecież... — Tak, prosiłaś — przyznał skwapliwie. Ujął jej dłonie i zaczął całować. — Chodźmy stąd, Marietto. Mam pewien plan. Może uda się uratować świat od zagłady. Słuchaj... Obejrzał się w kierunku drzwi, pociągając za sobą Mariettę. — Słuchaj... — mówił nerwowym, stłumionym szeptem — trzeba uszkodzić skutecznie centralę teleoperatorów i stację radiotelewizyjną! — To niemożliwe. — Uśmiechnęła się melancholijnie. — Nie znasz jeszcze Marka. Wszędzie ma swoich oddanych ludzi, którzy pilnują i śle- dzą każdego, kto nie cieszy się jego pełnym zaufaniem. Mnie śledzi pro- fesor Aksimow... — Ten nędznik? — Chodzi za mną jak cień. Dlatego jestem ostrożna. Wierz mi, uczynię wszystko, aby zapobiec katastrofie. Muszę już odejść. Aksimow jest w mo- jej kabinie. Zasnął, więc wybiegłam na chwilę, aby się z tobą zobaczyć. Jerzy... Objęła go za szyję i ucałowała w usta. Fala błogiej radości zalała mu serce. — Marietto, uczynisz to? — zapytał z blaskiem nadziei w oczach. — Tak! Nienawidzę Marka. Nienawidzę, jak nigdy dotąd. Nienawiść ta pomieszała mi rozum. Sama nie wiem, co czynię. Objął ją i chciał przyciągnąć do siebie. Wysunęła się zręcznie z jego ra- mion. — Żegnaj... muszę już odejść." Mogą zauważyć moją nieobecność. Aksimow... Zapukała do drzwi. Uniosły się do góry bezszelestnie