Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Dziadek to już wygląda jak śledź! - A ciebie o zdanie nikt nie pyta - rozgniewał się Prot. - Przełknąć nie mogę, bo nerwami żyję! - Nerwami nikt nie żyje, dziadku. Od nerwów to wręcz odwrotnie... - Cicho bądź! Ty się, Krystynko, za dużo wtrącasz. - Mogę się nie wtrącać - powiedziała Kryśka potulnie. - Wszyscy się na mnie złoszczą, wszyscy! A przecież czasami miewam rację! - spojrzala na mnie wymownie. - Wszyscy się złoszczą, bo wsadzasz nos w nie swój sos - warknęła Monika. Spojrzałem na nią. Siedziała przy stole i szybko wyłuskiwała groszek z zielonych strączków. Była wściekła. Już od dwóch dni chodziła nadąsana, ale jednocześnie przyczajona jak kot, który szykuje się do skoku. Kiedy dziś rano usiadłem, żeby wreszcie uporać się z początkiem pierwszego rozdziału mojej książki, mimo woli sięgnąłem po arkusz "Tomka i Babetki". I również mimo woli, bezwiednie niemal, narysowałem w dolnym rogu stronicy główkę Moniki. Dopiero później, kiedy szkic był już gotowy, uprzytomniłem sobie, że ta trzecia główka odgrywa też ważną rolę w wątku, który snuje tamta para... Kto wie przecież, czy finał całej historii nie będzie w równym stopniu sprawą Moniki, jak Tomka i Babetki. - Skończyłam, Anito! - Monika rzuciła do wiklinowego kosza ostatnie łupiny. - Czy mogę już iść? - Dokąd ty się wybierasz, Monisiu? - zapytała Anita. Monika spojrzała w stronę okna. Tylko kogut spacerował po ścieżce, raz po raz dumnie podnosząc głowę. - Nie wiem - odparła. Oczywiście, nie wiedziała, dokąd pójść, żeby natknąć się na Tomka, bo Tomek zginął nam z oczu zaraz po śniadaniu. Kiedy Anita zapytała o niego, Babetka powiedziała z tajemniczym uśmiechem: - Och, nie szukaj go, Anitko, jest bardzo zajęty. A potem przepadła i Babetka. Monika wyszła przed dom, a po chwili ja również wybrałem się na spacer. Chciałem dojść do karczowiska, ruszyłem wolno w tamtą stronę, zadowolony, że idę sam. W naszym świecie, w którym warkoty, szumy i zgrzyty zupełnie zagłuszają naturę, ptasi świergot staje się luksusem i także ciche gadanie drzew, i trzask suchych gałązek pękających pod stopami idącego człowieka. Wsłuchiwałem się więc w te odgłosy, pilnie łowiąc uchem każdy szmer, szybkie, urywane susy wiewiórki, pracowite kucie dzięcioła, brzęczenie trzmiela. Nagle przystanąłem. Dźwięczny śmiech Babetki usłyszałem tak wyraźnie, jakby stała tuż obok mnie, a przecież nie widziałem jej. Rozejrzałem się, opasły trzmiel krążył wokół mojej głowy, wiewiórka przycupnęła na gałęzi sosny, równie zaskoczona jak ja. Babetka śmiała się znowu. Teraz już wiedziałem, że jej głos dobiega mnie spoza krzewów jeżyn rosnących obok ścieżki. Chyba jednak nie była sama. Czy samotna dziewczyna może się śmiać aż tak? Bo śmiech Babetki wiercił w uszach jakąś szczególną wibracją, to nie było zwyczajne rozbawienie. Pomyślałem, że to chyba jedynie szczęście pozwala dziewczynie śmiać się w ten sposób. - Republika Białych Motyli - usłyszałem jej głos. - To jest prezydent, ten duży, widzisz? A to premier. A ten malutki to minister komunikacji, lata o wiele szybciej niż inne. Chyba jest ich z dziesięć, nie mogę policzyć... Chwila ciszy, a potem głos Tomka: - Jedenaście. Znowu cisza i głos Babetki: - Dziesięć, na pewno dziesięć! - Jedenaście. - Dziesięć! - upierała się Babetka. - Jedenaście. Tam dziesięć i tu jeden. - Gdzie jeden? - Tu. Stojąc za jeżynami nie widziałem dziesięciu motyli. Mogłem się jedynie domyślać, jak wyglądał jedenasty. Roześmiała się. - No, wiesz... - Ależ tak! A więc tak wygląda tajemnicze zajęcie Tomka! - pomyślałem z rozbawieniem. Jest dostatecznie ważne na to, żeby mu nie przeszkadzać. Trzeba po prostu cicho minąć te krzewy i iść dalej w stronę karczowiska. Niech sobie tylko wiewiórka słucha dalej tej paplaniny i tego śmiechu, ja nie będę! - postanowiłem. Zauważyli mnie jednak. - Proszę pana! - zawołała Babetka, chociaż już oddaliłem się od nich o kilka kroków. Stanąłem. - Proszę pana, niech pan tu podejdzie, niech pan zobaczył - trzepała szybko. - Tu jest Republika Białych Motyli, o! Podszedłem bliżej, rzeczywiście nad kępkami macierzanki krążyło kilka motyli, pewnie dziesięć. Jedenasty stał obok mnie. Tomek siedział na pniaku drzewa i... - Co ty robisz? - zapytałem nie wierząc własnym oczom. - Szyję. Pękły mi dżinsy na siedzeniu. Tak. Siedział ubrany w kolorowe kąpielówki, a na kolanach trzymał spodnie, które energicznie dziobał igłą. - Nie mogłeś poprosić Anity? Ona zrobiłaby to lepiej - zwątpiłem w jego zdolności krawieckie. - Anita nie ma czasu, a ja tylko te jedne portki przywiozłem ze sobą - wyjaśnił. - A poza tym, każdy chłopak reperuje swoje dżinsy sam, to jest zasada. - Pewnie dlatego one zawsze wyglądają na was trochę dziwacznie - zrozumiałem. - Ale w tej zasadzie jest jakiś wdzięk, to przyznaję. - Może pan usiądzie? - Babetka gościnnie wskazała mi ręką kępkę macierzanki. - Idę na karczowisko - wyjaśniłem, korzystając jednocześnie z zaproszenia. - Karczowiska są takie smutne - powiedziała Babetka. - Takie umarłe. Dopiero teraz zauważyłem, że tuż obok niej stoi dzbanek z jagodami