Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— A ten w siatce jak się nazywa? — Rodzaj Delias. Nazwę gatunkową mam prawo mu nadać według własnego upodobania. Niech będzie Delias linhualanensis, na cześć pana córki i na dobrą wróżbę szybkiego uwolnienia jej, pułkowniku. Wzruszenie odmalowało się na twarzach obecnych. — Wyjątkowo to piękny gest z twej strony, zacny przyjacielu — powiedział stary Chińczyk podchodząc do Frata i mocno ściskając mu dłoń. — Pokażesz mi ten okaz, gdy go już zakonserwujesz. — Zaraz się tym zajmę. To chyba najświetniej ubarwiony, ze znanych gatunków Delias. Profesor zamyślił się nad czymś. — A swoją drogą, trudno mi pojąć — rzucił po chwili — czemu jeszcze nie zbudowano przyrządu, który by zganiał owady prosto do siatki. Wynalazcy ani na jotę nie dostrzegają potrzeb entomologów — dokończył z nutą skargi w głosie. — Czy zbudowanie takiego aparatu jest w ogóle możliwe? — spytał Lin–Lin–su. — Ale niech pan mnie dobrze zrozumie. Nie chodzi mi na przykład o jakąś dmuchawę albo coś innego, mechanicznie wtłaczającego owada w zastawioną pułapkę. Myślę o sterowaniu jego lotem w pożądanym kierunku. — Ależ oczywiście — potwierdził Frat. — Ostatnio przeprowadzono w Związku Radzieckim pomyślne próby zwabiania ryb w sieci przy pomocy prądu elektrycznego. Obecnie snuje się tam plany użycia nuklearnych okrętów podwodnych do połowów pod lodami Arktyki. — W jaki sposób? — wypytywał Lin–Lin–su z rosnącym zaciekawieniem. — Okręt podwodny ciągnie coś w rodzaju kierunkowej anteny rozpraszającej w wodzie słabe prądy elektryczne, które oddziałują na ryby podobnie jak silna lampa nocą zanurzona w toni. Podpływają one do tego urządzenia całymi ławicami, a wówczas wielkie ssące pompy wciągają je do przygotowanych pojemników w kadłubie. Potem odcedza się je z tego akwarium — i połów załatwiony. Lin–Lin–su intensywnie coś rozważał. — O ile się nie mylę, powiedziałeś przed tym, iż analogicznie można by dowolnie sterować lotem owadów. Czy jesteś tego pewien? — Najzupełniej — odparł hinduski uczony. — Moje wieloletnie badania potwierdziły hipotezę, że między innymi wędrówki szarańczy są ściśle uzależnione od rozkładu napięć elektrycznych w atmosferze. Inaczej byłoby niezrozumiałe dlaczego ta plaga nawiedza coraz inne tereny. Sprawdziłem to, mierząc i analizując efemeryczny wzrost naelektryzowania atmosfery związany z eksperymentalnymi wybuchami nuklearnymi na Atolu Bikini oraz innych amerykańskich poligonach Oceanii. W oparciu o strukturę rozprzestrzeniania się tego zjawiska opublikowałem w pismach, naukowych przewidywany „rozkład lotów” szarańczy w nadchodzącym okresie. Przybliżenie prognoz okazało się tak duże, iż koledzy, których zainteresowałem tą sprawą, zgodnie wykluczyli przypadkową zbieżność. — Czy nigdy nie myślałeś o jakimś praktycznym zastosowaniu tego ciekawego i chyba doniosłego odkrycia? — dalej rozpytywał pilot grawilotu. — Myślałem i pisałem na ten temat, ale cóż… Niestety, sam nie jestem konstruktorem, wynalazcy zaś nie interesują się zbytnio entomologią. A wielka szkoda! Gdyby udało się zbudować urządzenie kierujące chmary szarańczy na morze lub góry pokryte lodowcami — kraje azjatyckiego Wschodu przestałyby cierpieć od tej straszliwej klęski. „Flying hunger” nie nękałyby już Indii, które… Lin–Lin–su zerwał się jak oparzony. Sprawiał wrażenie nadzwyczaj podnieconego. — Co? Co takiego? Jak nazwałeś tę klęskę? Entomolog popatrzył ze zdumieniem na swego rozmówcę. — Powiedziałem „Flying hunger” — „latający głód”. Tak nazywają w Indiach szarańczę. Znajdzie pan to określenie w rozlicznych popularyzatorskich publikacjach wydanych po angielsku. Ale co pana tak zaszokowało, pułkowniku? — Toż to jest rozwiązanie zagadki tajnej broni amerykańskiej! Aparat „FH”! Rozumiecie? „FH” to właśnie „Flying hunger’’. Co za łajdactwo… Frat — człowiek dobroduszny, z gruntu życzliwy dla ludzi i świata, zrazu nie uwierzył w rewelacyjną hipotezę chińskiego konstruktora. — Niemożliwe, pułkowniku. Ma pan chyba jakąś obsesję wobec Amerykanów, którzy przecież nie są ani lepsi, ani gorsi od nas. — Przyjacielu! — serdecznie powiedział Lin–Lin–su. — To ty zdemaskowałeś ten zbrodniczy aparat, nie ja. Długo i mozolnie głowiłem się do czego może służyć niepozorna skrzyneczka emitująca słabe impulsy elektryczne i łagodny strumień ultradźwięków. Twoja wiedza ułatwiła rozszyfrowanie straszliwej tajemnicy. Oczywiście, jeżeli przymierzymy sprawę do sposobu naszego myślenia, przyzwoitych ludzi — rzecz wygląda na „Horror Story”, opowieść grozy ujętą w literacką fantazję o tym, jaki los człowiek człowiekowi mógłby zgotować. Niestety, życie bywa bardziej bezwzględne od bajek. Walczyłem przeciwko Japończykom i mogę uczciwie stwierdzić, że okrucieństwo jakie narzucili wojnie na Dalekim Wschodzie, zwłaszcza walkom w dżungli, jest trudne do uzmysłowienia sobie. — Mnie to nie zadziwi — włączył się Kiwała. — Japończyków nazywają „Prusakami Dalekiego Wschodu”, nie zaś Niemców „Japończykami Europy”. To, czego dokonali hitlerowcy w drugiej wojnie światowej, nie ma precedensu w pisanej historii świata. Wy znacie te rzeczy tylko z opisów, a ja się napatrzyłem tym niepojętym bestialstwom; cztery lata walczyłem przeciwko nim — na różnych morzach i na różnych okrętach. — Wracając do obsesji, o którą mnie posądzasz — zwrócił się Lin–Lin–su do Frata — nie choruję na żaden kompleks Yankesofobii. Wprost przeciwnie, znam wielu takich Amerykanów, których lubię i cenię. Natomiast wydaje mi się, że gdziekolwiek dochodzą do głosu ciągotki panowania nad światem — rządząca grupa nie przebiera w środkach. Takie pojęcia jak humanitaryzm, sumienie, najzwyklejsza ludzka uczciwość — wtedy przestają się liczyć