Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— O, nie. Musicie zostać. — Słuchaj — odezwał się piszący przy stoliku sympatyczny młodzie- niec. — Niech sobie jadą. Ci dwaj są nic niewarci. Dama wzięła mnie za rękę. — Nie zostaniecie? Nie poprosi go pan, żeby został? — Musimy jechać — powiedziałem. — Dziś wieczorem musimy być w Pizie, a jeżeli się da, to we Florencji. Wieczorem możemy zabawić się w tych miastach. Teraz jest dzień. Za dnia musimy pokonywać odległość. — Miło jest zatrzymać się trochę. — Ale trzeba jechać, póki widno. — Słuchaj — powiedział sympatyczny młodzieniec. — Nie masz co ga- dać z tymi dwoma. Powtarzam ci, że są nic niewarci, i wiem, co mówię. — Proszę nam dać rachunek — rzekłem. Przyniosła rachunek wypisany przez ową starą, wróciła do niej i usiadła przy stoliku. Z kuchni wyszła inna dziewczyna. Przeszła przez salkę i sta- nęła w wyjściu. — Nie zawracaj sobie głowy tymi dwoma — powiedział znużonym głosem sympatyczny młodzieniec. — Chodź coś zjeść. Oni są do niczego. Zapłaciliśmy rachunek i wstali. Wszystkie dziewczyny, stara kobieta i sympatyczny młodzieniec zasiedli razem przy stoliku. Manekinowaty marynarz siedział z głową opartą na dłoniach. Przez cały ten czas, kiedy jedliśmy obiad, nikt się do niego nie odezwał. Dziewczyna przyniosła nam resztę, którą jej odliczyła stara, po czym wróciła na swoje miejsce przy stoliku. Zostawiliśmy na stole napiwek i wyszliśmy. Kiedy już sie- 242 dzieliśmy w samochodzie gotowi do odjazdu, dziewczyna wyszła i stanęła w progu. Ruszyliśmy, a ja. pomachałem jej ręką. Nie pomachała w odpo- wiedzi, tylko stała patrząc;za nami. , Po deszczu Padał gęsty deszcz, kiedy mijaliśmy przedmieścia Genui i chociaż je- chaliśmy bardzo powoli za tramwajami i ciężarówkami, płynne błoto bryz- gało na chodniki tak, że ludzie na nasz widok wchodzili do bram. W San Pier d'Arena, przemysłowym przedmieściu Genui, jest szeroka ulica z dwo- ma torami tramwajowymi, i jechaliśmy środkiem, żeby nie opryskiwać błotem ludzi wracających z pracy do domu. Po lewej ręce mieliśmy Morze Śródziemne. Morze było wzburzone i fale rozbijały się na brzegu, a wiatr znosił pył wodny na samochód. Rzeka, której łożysko, tam gdzie je mi- jaliśmy wjeżdżając do Włoch, było szerokie, kamieniste i wyschnięte, tu- taj toczyła się brunatna, wezbrana po brzegi. Bura woda barwiła morze i kiedy załamujące się fale rozpłaszczały się i wygładzały, światło prze- świecało przez żółtą wodę, a grzywy fal, porwane wiatrem, niosły się w po- przek ulicy. Minął nas duży samochód jadący bardzo szybko i płachta błotnistej wody chlusnęła na naszą chłodnicę i przednią szybę. Automatyczne wy- '••cieraczki zaczęły poruszać się tam i z powrotem rozprowadzając jej war- stwę po szybie. Zatrzymaliśmy się w Sestri na obiad. Restauracja nie była ogrzewana i siedzieliśmy w paltach i kapeluszach. Przez okno wi- dzieliśmy nasz wóz. Był pokryty błotem i stał przy jakichś łodziach, które wciągnięto na brzeg poza zasięg fal. W restauracji widziało się parę wła- snego oddechu. Pasta asciutta\ była dobra; wino miało posmak ałunu i dolaliśmy do niego wody. Później kelner przyniósł befsztyki z przysmażonymi karto- flami. W głębi sali restauracyjnej siedziała jakaś para. On był w średnim wieku, a ona młoda i ubrana na czarno. Przez cały czas posiłku chuchała parą w zimne, wilgotne powietrze. Mężczyzna patrzał na to i potrząsał głową. Jedli nie mówiąc nic do siebie, a on trzymał ją za rękę pod stołem. Kobieta była przystojna, a oboje wydawali się bardzo smutni. Mieli ze sobą torbę podróżną. Kupiliśmy gazety i czytałem na głos Guyowi sprawozdanie o walkach makaron (wł.) 243 w Szanghaju. Po obiedzie Guy poszedł z kelnerem na poszukiwanie pewne- go miejsca, które nie istniało w tej restauracji, a ja przetarłem szmatą przednią szybę, reflektory i tabliczki z numerem samochodu. Guy wrócił, po czym cofnęliśmy wóz i ruszyli w drogę. Kelner zaprowadził go naprze- ciwko, do jakiegoś starego domu. Mieszkańcy owego domu byli usposo- bieni podejrzliwie i kelner pozostał przy Guyu, aby dopilnować, żeby nic nie zginęło. •- !•i"i — Chociaż nie mam pojęcia, jak mogli się obawiać, że nie będąc hy- draulikiem zdołam tam coś ukraść — powiedział Guy. Kiedy wjechaliśmy na przylądek za miastem, wiatr uderzył w samochód i ó mato go nie wywrócił. — Dobrze, że nas zwiewa od morza — powiedział Guy. — Ano — powiedziałem — gdzieś tutaj utopili Shelleya. — To było koło Viareggio — odrzekł Guy. — Czy pamiętasz, po co przyjechaliśmy do tego kraju? — Tak — odparłem. — Aleśmy tego nie znaleźli. — Dziś wieczorem z niego wyjedziemy. . 4,1 , — Jeżeli się przedostaniemy za Ventimiglia. — Zobaczymy. Nie mam ochoty jechać tym wybrzeżem po nocy. Było wczesne popołudnie i pokazało się słońce. W dole widzieliśmy nie- bieskie morze z białymi grzywami fal gnającymi ku Savonie. W tyle, za przylądkiem, łączyły się brunatne i błękitne wody. Przed nami płynął wzdłuż wybrzeża frachtowiec. — Czy jeszcze widać Genuę? — zapytał Guy. — O, tak. — Za następnym dużym przylądkiem powinna zniknąć nam z oczu. — Będziemy ją jeszcze długo widzieli. Wciąż widzę przylądek Portofino za nią. W końcu nie mogliśmy już dojrzeć Genui. Obejrzałem się,.kiedy wyjecha- liśmy na wzniesienie, i było tylko morze, w dole, przy zatoce, pasmo pla- ży, z łodziami rybackimi, a nad nimi, na stoku wzgórza, miasteczko i po- tem przylądki daleko wzdłuż wybrzeża. — Już jej nie widać — powiedziałem do Guya. — O, nie widać jej od dawna. — Nie mogliśmy być pewni, dopóki się dobrze nie oddaliliśmy. Ukazał się znak drogowy z wymalowanym esowatym zakrętem i napisem 244 „Svolta Pericolosa" '. Droga biegła dokoła przylądka, a przez szparę w prze- dniej szybie dmuchał wiatr. Poniżej przylądka był płaski odcinek nad samym morzem. Wiatr osuszył błoto i spod kół zaczynał wzbijać się kurz. Na płaskim odcinku drogi minęliśmy jakiegoś faszystę jadącego na rowe- rze, z ciężkim rewolwerem w kaburze na biodrze. Trzymał się środka drogi i skręciliśmy, żeby go wyminąć. Spojrzał na nas, kiedyśmy przejeżdża- li. Przed nami był przejazd kolejowy i kiedy się zbliżaliśmy, szlabany się zamknęły. , Podczas gdy czekaliśmy, nadjechał ów faszysta na. rowerze. Pociąg przemknął i Guy zapuścił motor. — Zaczekać! — krzyknął tamten zza samochodu. — Macie zabrudzony numer. Wysiadłem ze szmatą w ręce. Numer był czyszczony,, podczas obiadu. — Można go odczytać — powiedziałem. — Tak pan uważa? — Proszę spróbować. — Nie mogę go odczytać. Jest brudny