Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

.." Julek zachłysnął się. — Słuchajcie, może on naumyślnie oddał się w ręce władzy, żeby wyjść z całej sprawy z honorem? Filipek prychnął kpiąco. — Człowieku, gdzie twoja inteligencja! Zupełnie nie umiesz kalkulować. Nie ma cudów. — Stać go na to — zaperzył się Julek. — Ma honor i odwagę. — Siadaj — powiedział przeciągle Cygan. — Nie masz, bracie, zielonego pojęcia. To nie w jego stylu. Za dumny na to. Zresztą po co zaczynał z nami akcje Kobra? Po co został szefem gangu? Nie ma szefa, nie ma gangu. Cześć. Możemy rozejść się na kolację do domu. Julek Seratowicz wyprostował się, jakby go coś ukłuło. Zacisnął pięści. Do- skoczył do Cygana. — Jak śmiesz tak mówić, przecież gang to my wszyscy. Pamiętasz, jakeśmy przyrzekali na stadionie: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. — Muka — wyszeptał Filipek. Zsunął się z fotela i podszedł do Julka. — Ładnie mówisz, ale powiedz lepiej, co będzie z akcją Kobra? Julek ogarnął Filipka i Cygana rozpłomienionym spojrzeniem. — Nie macie fantazji ani wyobraźni. Trzeba wam wszystko wbijać do gło- wy. — Naraz zatoczył ręką krąg wokół siebie. — A to, że mamy klub, to się nie liczy? A to, żeśmy się wszyscy zżyli i zaprzyjaźnili, to też nie ma znaczenia? Szef chciał, żebyśmy byli zgraną paką, żebyśmy czegoś dokonali. Złapaliśmy groźne- go przestępcę, a wy nic z tego nie rozumiecie. — Właśnie — podjęła z jeszcze większym zapałem Karioka. — Teraz, kiedy udało nam się zrobić pierwszą akcję, kiedy pomogliśmy koledze, zwiesiliście nosy na kwintę. — Karioka — powiedział Filipek marszcząc kartofelkowaty nosek. — Mnie chodzi o to, że szef tak głupio wpadł... I niepotrzebnie. Dziewczyna zadygotała z gniewu. — Nie martw się o szefa. Bez ciebie da sobie radę. Co ci powiedział? Nie w takich już był tarapatach. Jeżeli mu nie ufasz, to nie wiem, co tu w ogóle robisz. Ja stawiam na Tolka Banana. Filipek chciał odpowiedzieć, lecz zanim zdążył otworzyć usta, na dole zało- motały drzwi, a potem usłyszeli kroki. Ktoś biegł po schodach. Byli tak zasko- czeni, że nie ruszyli się z miejsca, tylko skierowali ku drzwiom pełne napięcia spojrzenia. Trwali w milczeniu. A kroki coraz bardziej się zbliżały. Naraz ktoś pchnął drzwi. W progu stanął Tolek Banan. Po prostu Tolek Banan. Wydało im się to tak oczywiste, jak gdyby w ogóle stąd nie wychodził. I przypo- mnieli sobie dzień, kiedy pierwszy raz zobaczyli go na Stadionie Dziesięciole- cia. Jak wtedy, był spokojny, skupiony i tajemniczy. Spojrzał na nich uważnie, uśmiechnął się. — Jak się macie, wiara! — Szefie! — zawołał pierwszy Julek. I nagle wszyscy go otoczyli jak piłkarza zwycięskiej drużyny schodzącego z boiska. Zasypali go pytaniami. On wolnym krokiem zbliżył się do stołu, usado- wił się na nim jednym skokiem i chlasnął dłonią w udo. — Dobra jest — powiedział. — Dziękuję wam. To była znakomita robota. Milicja nam gratuluje. Będziecie musieli złożyć dodatkowe zeznania. W każdym razie Szamajski jest już pod kluczem. — Muka — westchnął Filipek. Tym razem jego sławne powiedzonko wyraża- ło wątpliwość. — Szamajski pod kluczem, a szef jak się stamtąd wydostał? — Ja? — Tolek Banan uśmiechnął się tajemniczo. — Uciekł szef? — Nie — zaprzeczył żywo. — Zaczarował ich? — Nie. — W takim razie zaczynam wierzyć w cuda. Tolek roześmiał się. — Bez cudów, po prostu mnie wypuścili. Małe oczka Filipka zaokrągliły się jeszcze bardziej. — Po prostu... wypuścili? — wyszeptał. — Nawet nie wylegitymowali? — Wylegitymowali. — I co im szef pokazał? — Legitymację. — Jaką? Fałszywą? — Nie, prawdziwą. — W takim razie ja jestem święty turecki, a ci na milicji dostali zaćmienia głowy. Tolek wolno zsunął się ze stołu, podszedł do okna, oparł się o ramę. — Słuchajcie — powiedział patrząc im w oczy. — Teraz już mogę wam wszystko wyjawić. Ja nie jestem Tolkiem Bananem. Ja jestem Szymek Krusz, uczeń trzeciej klasy technikum komunikacyjnego. Było zupełnie cicho. Tolek stał oparty plecami o framugę okna. Patrzył im w oczy twardo i wyczekująco. A oni stali naprzeciw niego pełni zakłopotania i zdumienia, jak gdyby nagle wszystko się odmieniło. Pierwszy poruszył się Cygan. Szarpnął gwałtownie klamrą paska. Nagle opu- ścił ramiona ruchem pełnym rezygnacji. — To ładnie nas szef wykiwał — powiedział, patrząc na czuby czarnych sztylp. Tamten uśmiechnął się pojednawczo. — Możesz mi mówić — Szymek. Jestem waszym starszym kolegą. Cygan wzruszył ramionami. — Eee... tam... Teraz to i tak wszystko jedno. Nie ma co tu robić. Spojrzał na kolegów, jakby chciał znaleźć u nich poparcie, a gdy nikt się nie odezwał, odwrócił się i ruszył do drzwi. — Cygan! — zawołał za nim Szymek. Dogonił go kilkoma krokami, złapał za ramię i odwrócił do siebie. — Nie będę cię zatrzymywał. Powiedziałem wam, że każdy może odejść. Ale powiedz, dokąd pójdziesz? Chłopiec łypnął czarnymi oczami. — Myślałem, że będzie inaczej. — Chcesz zacząć wszystko od nowa? Znowu drobne kradzieże, znowu strach przed milicją, znowu upokorzenia. Nie zbrzydło ci? — Niech każdy myśli za siebie