Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

. Zresztą los klaczy niepokoił Władcę Węży najmniej. Pragnął całym sercem, namiętnie, odnaleźć Conana i Klemensinę. Byli to jedyni ludzie na świecie, którzy zaakceptowali jego istnienie. Wszyscy inni nie uważali za konieczne, by żył. Takich jak on włóczęgów jest zbyt wielu, a pożytku z nich niedużo. Tylko roznoszą po świecie zarazę i psują powietrze obrzydliwym zapachem niemytego ciała. Właśnie, co do ciała: Trille obejrzał się krytycznie dzisiejszego ranka i, niestety, doznał przykrych wrażeń. Z pomocą węży wyzwolił się od natrętnych małp i opuścił zagajnik. Dokonał od razu heroicznego czynu, mianowicie poszedł nad Mchete i umył się w jej kwitnących wodach. Teraz pachniał zgniłymi liliami wodnymi i zdechłymi krokodylami, jednak nadal czuł gorycz. Dwadzieścia sześć lat śmierdział jak knur i dopiero dzisiaj stał się człowiekiem. Tak będzie i w przyszłości. Zapamiętał przysięgę, którą złożył sobie siedząc na palmowej gałęzi w otoczeniu małp, i na razie nie zamierzał jej się sprzeniewierzać. Od strony osady nie dochodził żaden głos. Trille wcisnął głowę w ramiona w obawie przed zatrutymi strzałami i nie bez wahania poszedł w tamtą stronę. Królewski boa, gruby i długi, owinął się wokół jego szyi, zwiesił płaski łeb nad kolanem swego władcy. Zazdrośnie spoglądał na pozostałe gady, jadowite i paskudne, które poprzeplatały się tworząc coś w rodzaju żywej kolczugi połyskującej w promieniach zachodzącego słońca. Trille bardzo się starał stłumić w sobie wciąż rosnący, ściskający piersi, tłumiący oddech strach przed tubylcami. Gdy tylko małpy z opętańczym wrzaskiem rozpierzchły się na widok hordy węży, poczuł się jeśli nie półbogiem, to na pewno wybitnym wojownikiem. Po zejściu z palmy dłuższy czas siedział na ziemi rozpierany dumą i świadomością własnej wielkości. Już myślał, żeby dodać do swojego tytułu jeszcze jeden — Władcy Małp, lecz wspomniał o Conanie i zawstydził się tych nieskromnych pragnień. Strach znowu wpełzł w jego duszę, samotność stała się prawie nie do zniesienia. Ledwo powłócząc nogami, szedł przez równinę. Tutaj był sam, nie licząc jego syczących poddanych. A on ich nie liczył. Zewsząd napływał do niego lęk, a bezsilna dusza przyjmowała go z pokorą młodej dziewczyny, na siłę wydanej za mąż za bogatego, złego starca. W końcu włóczęga zrozumiał, że z takim obciążeniem nie zrobi więcej ani kroku. A zatem wyprostował ramiona, zadarł podbródek i zaintonował wesołą, krzepiącą, bojową pieśń żołnierzy turańskich. Gdy jednak usłyszał w całkowitej ciszy swój żałosny, słaby głos, umilkł. Opanowały go dziwne przeczucia. Cienie towarzyszy pojawiły się nagle — tylko cienie, bez ciała i ducha. Od tego nawet strach w piersi zadrżał i spadł na dno duszy. Trille westchnął, spojrzał na niskie chaty ze spiczastymi dachami i zauważył, że nad nim nie ma słońca. Nagle z dalekich i mrocznych światów przypłynęła tęsknota, właściwa niewolnikowi przykutemu do wiosła galery. Szeptem przeklinając własną słabość, Władca Węży wdrapał się na wzgórze. Teraz jeszcze bardziej, po tysiąckroć bardziej pragnął zobaczyć Conana, ale szansa na to ulatniała się z każdym krokiem. Z każdym też krokiem rosło zmartwienie, wijąc w sercu włóczęgi przytulne gniazdko i składając w nim jaja. Z każdym krokiem robiło się ciemniej, bardziej sucho i wietrznie. Węże owinięte wokół swego władcy zaniepokoiły się, a boa podniósł głowę i popatrzył przed siebie długim, prawdziwie królewskim spojrzeniem. I wtedy Trille spojrzał w tym samym kierunku. XIII PODSTĘPNY KAMELITA Trille pamiętał swoje dzieje, od kiedy skończył jedenaście lat. Do tego czasu, jak opowiadał mu oberżysta na północy Argosu, włóczył się po drogach tego ogromnego świata z szajką błaznów jarmarcznych. W końcu znudziło się im karmienie nieletniego nieroba i złodziejaszka, więc wyrzucili go z wozu wprost do zaspy śniegowej. Od tego wydarzenia pamięć Trillego rozpoczęła rejestrowanie jego losów. Była zima — dla Argosu niezwykle śnieżna i mroźna. Białe puszyste płaty bez przerwy, nocą i dniem, waliły z nieba. Z górek z wesołym piskiem zjeżdżała dzieciarnia. Niskie szare niebo zaczepiało o baszty zamków. Leniwie wlokły się na północ ciemne, nieforemne obłoki