Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Przysięgałam, że nie chcę mieć męża, byle nie prasować. Na szczęście w tym samym czasie moja przyszła teściowa uczyła prasować mojego przyszłego, też nieletniego wtedy, męża, tłumacząc, że niewątpliwie pozna kiedyś idiotkę, która zostanie jego żoną i nigdy nie ogarnie rozumem trudnej sztuki prasowania męskich koszul. W efekcie dzisiaj na widok żelazka i koszuli mój mąż rzuca się z okrzykiem: „Ja to zrobię lepiej!". 35 -• -*¦«,,.,- A gdy go nie ma w pobliżu, prasuję szybciutko kołnierzyk i oba przody, a potem mówię ostrzegawczo: „Pamiętaj, żeby nie zdejmować marynarki!". Nauki nie poszły w las, zapamiętałam, co w męskiej koszuli jest najważniejsze, i oszczędzam masę czasu. Drugim narzędziem tortur były skarpetki. Większość młodych czytelniczek „Elle" nie wie, że cerowanie skarpet w PRL-u było nie tyle obowiązkiem, ile koniecznością Przy sporym szczęściu udawało się zdobyć dwie pary na rok, głównie spod lady. Cerowanie polegało na precyzyjnym przeplataniu niteczek i czyniłam to z płaczem, powtarzając, że jak będę duża i bogata, to dziurawe skarpetki będę wyrzucać do śmieci. W PRL-u brzmiało to jak bajka, tymczasem dziś faktycznie je wyrzucamy, nie tyle z powodu bogactwa, ile z ich nadmiaru i niskich cen (po cholerę wam skarpety za 150 złotych?! I tak pójdą do zsypu, a tylko idiota wpatruje się komuś w stopy!). Za to „skarpetkowym" ściegiem potrafię tak zaszyć dziurę w ulubionym ciuchu, że nikt nie wie, gdzie była. Trzecim narzędziem tortur były druty do robienia swetrów. Oczka ślizgały się na metalu (plastikowych drutów nikt jeszcze nie wymyślił), w każdym rzędzie gubiłam je i lałam łzy nad tą głupią robotą. Ale gdy w stanie wojennym wyrzu- 36 cono mnie z dwóch redakcji („Przekrój" i „Gazeta Krakowska"), okazało się, że umiem robić swetry kolorowe jak anielskie skrzydła i że zarabiam lepiej niż jako dziennikarka. Pamiętam do dziś Korę z Maanamu, jak siedzi na moim pniu do ostrzenia kocich pazurów i z ekspresją opowiada, co słychać w stolicy i w ogóle (zrobiłam jej trzy swetry), albo Martę Meszaros, reżyserkę filmową, żonę Janka Nowickiego (dwanaście swetrów! Marta...? Tapetowałaś nimi ściany...?!). I tak to narzędzie tortur uratowało mnie i moją rodzinę przed śmiercią głodową, bo pracy w zawodzie nikt nie chciał mi dać, a i ja jej nie chciałam. A o trzech powieściach wydawcy mówili, że są fatalne (dziś znajdują się w lekturach szkolnych i w kanonie książek dla młodzieży. Bo to ja byłam „fatalna", a nie powieści). Dla odmiany ojciec torturował mnie stopkami i przyrządami elektrycznymi. Stopek też nie było, a wszystkie lampy były do siebie podobne. Mamrotałam pod nosem przekleństwa, bo byłam złą dziewczynką, a rękami przeplatałam cierpliwie cienki miedziany drucik. Ja wiem, że jest to sposób niedozwolony w czasach, gdy stopek jest mnóstwo, ale uwierzcie, że gdy się tkwi na mazurskiej wsi, w odległości trzydziestu kilometrów od sklepu, to umiejętność naprawienia stopki jest lepsza niż siedzenie w ciemnościach. Nauczyłam 38 się też naprawiać zepsute żelazka i lampy — drucik do drucika i zaizolować. Z pierwszą w życiu naprawioną lampą poszłam do sąsiada, prosząc, by włożył wtyczkę do kontaktu, bo uznałam, że lepiej, gdy jego kopnie niż mnie (ze złej dziewczynki wyrosłam na osobę o względnej miłości do bliźnich). Wybrałam sąsiada nielubianego, który miał wobec mnie nieczyste sumienie. I wyobraźcie sobie: nie kopnął go prąd, bo lampa była naprawiona z nieludzką precyzją! Piszę to wszystko, bo myślę, że z racji wieku, a jestem od was o wiele starsza, mam obowiązek podzielić się doświadczeniem. Więc przekazuję wam radę drogocenną: choćby wasze nieletnie córki miały płakać, nauczcie je jakiejś kretyńskiej, pozornie zbędnej umiejętności. Nie wiem, co by to mogło być, wyboru dokonajcie według własnego uznania i na miarę czasu, w jakim żyjecie, a jest to całkiem inny czas. Przysięgam, że po wielu latach okaże się, iż będzie ta umiejętność bezcenna dla waszych córek, i to w najmniej spodziewanym momencie. Aha... Moje dwie córki nauczyłam między innymi mocnego uścisku dłoni. „Podawajcie rękę na powitanie ze stanowczą energią, a nie jak zdechłego karpia" — powtarzałam cierpliwie przy kolejnych nieudanych próbach, a one wrzeszczały: „A czy to ważne?! Co ty z tą ręką...!". Dziś, już 39 przy powitaniu, wielu mężczyzn mówi im z zaciekawieniem: „Pani to musi mieć charakter