Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jerzy Maliński, niedawno tragicznie zmarły pracownik Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, także doc. Gostomski, wykładowca Wyższej Szkoły Muzycznej w Gdańsku. Podobnie inż. Eugeniusz Necel, pierwszy w kraju specjalista w dziedzinie garncarstwa, zresztą, rzecz to nie bez znaczenia, spadkobierca tradycji familii chmieleńskich ceramików. Powrócili więc. Do czerwonoceglastej szkoły. Do internatu i okalającego go wysokopiennego parku. Profesorowie wyszli im naprzeciw. Raz jeszcze. Matematyk, nieduży, zupełnie nie zmieniony mimo upływu czasu. Biolog o sylwetce nad wyraz potężnej. Pani od geografii, u której większość zaciągnęła dług bodaj największy. Wszak wyprawiała się z młodzieżą po wielokroć w rozmaite zakątki kraju. Pełna dystynkcji i umiaru pani od polskiego. Niezmiennie stylowa romanistka. Nadarzyła się sposobność, by matematykowi podziękować za wspaniałomyślność, że nie zostawił na drugi rok w tej samej klasie. A także, aby myślami cofnąć się za siebie i w głąb siebie. „Pokłon głęboki naszym najbliższym – mówił w imieniu pozostałych jeden z nas – kolejnej zmianie w sztafecie pokoleń. Niechaj towarzyszy im myśl o ojczyźnie naszej na równi z pamięcią o szkole”. 44 Klan Pryczkowskich Przez wiele lat było tak, jak gdyby zabiegał o dyskrecję, o niepełną u uczniów wiedzę o jego dawnych zasługach. Ot, wyglądało na to, że pragnął być jednym z wielu gimnazjalnych profesorów, nikim więcej. Odróżniał się od reszty szkolnych dydaktyków posturą, budową może z lekka niedźwiedziowatą. Ale jakby chciał otoczeniu dać do zrozumienia, iż niewiele poza zajęciami z biologii czy logiki go interesuje. Całkiem oddał się wykładom teorii Darwina, Linneusza czy Lammarcka. Pozostawił też w umysłach młodzieży wiadomości o sylogizmach i innych tym podobnych przemyślnościach. Raz jeden, na krótką chwilę, wypadł z roli i wówczas to gromadce maturzystów zwierzył się z jakichś swych epizodów wojennych, w które, jak się okazało, był uwikłany. Jakiś opis sceny lotniczego bombardowania czy ostrzeliwania z karabinu pokładowego, siekaniny ludzi idących w dole. I to właściwie już wszystko. „Wiecie, że gdy przeleciał, okazało się, że nikogo nawet nie drasnął?” I zaraz potem zaśmiał się w sposób rubaszno-jowialny, w czym było coś z witalności Colasa Breugnon, czy też z życiowego optymizmu bohaterów książek Haszka. Jak dalece niepełne było widzenie Alfonsa Pryczkowskiego jako cichego nauczyciela okazało się ćwierć wieku później, z chwilą ukazania się pracy Konrada Ciechanowskiego „Ruch oporu na Pomorzu Gdańskim 1939–45”. To w niej natrafię na takie oto zdanie: „W szczytowym okresie rozwoju „Gryfa Pomorskiego”, tj. pod koniec 1942 roku i na początku 1943 roku, prezesem Rady Naczelnej był ks. Józef Wrycza, jego pierwszym zastępcą Józef Dambek, sekretarzem Zdanowski („Wrzos”), a kapelanem ks. Ignacy Chmurzy ński. Jako zwykli członkowie w skład Rady wchodzili: Klemens Bronk, Bronisław Brunka, Bińczyk, Brunon Bigus, Rudolf Bigus, dr Chojnacki, Józef Gierszewski, Jan Gierszewski, Leon Kleinschmidt, Juliusz Koszałka, Leon Kulas, Jan Sikorski, Alfons Pryczkowski, inż. Grzegorz Wojewski, Augustyn Westphal oraz kilku innych”. Ze wszystkich tych nazwisk, a postaci to w większości niezwykle popularne w kaszubskiej najnowszej historii – zwróciłem uwagę na nazwisko Alfonsa Pryczkowskiego. Ten czy nie ten?, zadawałem sobie pytanie. Chyba jednak ten. Czemu więc milczał? Czemu tak długo nie opowiadał się ze swej byłej działalności? Pytania mnożyły się. Nie na wszystkie można było od razu znaleźć odpowiedź. Jeszcze jeden z tych „nie ujawnionych”. Z własnego wyboru i z życiowej potrzeby pozostający w cieniu. Odsunięty z własnej i nieprzymuszonej woli na plan dalszy. Tym niemniej jeden z aktywnych świadków historii swej ziemi, swego regionu. A że milczał, własnej rodzinie zwierzał się niezbyt chętnie z tego, co kiedyś zdziałał dla kraju? Cóż, należało uszanować tę jego wolę i nie być w nadmiarze dociekliwym. Skoro nawet czwórkę swych synów aż do ich dorosłości trzymał w znacznej niewiedzy, miał widać swoje ku temu powody... Bo kimże był naprawdę? Wieść gminna kaszubska niesie, iż członkiem osobistej ochrony „Lecha”, czyli Józefa Dambka. Jego, jak się to dziś powiada, „gorylem”. Tak naprawdę zaś tym, który czuwał nad osobistym bezpieczeństwem przywódcy kaszubskich bunkrowych partyzantów z organizacji „Gryf Pomorski”. Nie dość tego. Poprzez żonę, córkę zamożnych gburów z Borzestowej Huty, wszedł w zacności wielkiej familię Esden-Tempskich, dawniejszych właścicieli, bagatela, połowy jeziora 45 Raduńskiego. Sam pochodzący z podkartuskiego Reskowa, na synów niejako przelał wszystko co w tradycji kaszubskiej najlepsze. Podczas wojny w gospodarstwie Tempskich w Borzestowej Hucie pozostały jedynie same niewiasty – Anastazja, Wanda, Marta i Agnieszka