Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
– To szaleńcza wyprawa. – Czy jesteś pewien, że te tunele są całkiem wolne od wroga? Możesz być pewien, że w ogóle doprowadzą nas do Mithrilowej Hali? A może zejdziemy pod ziemię, opuścimy ten rejon, a w tym właśnie momencie przybędą armie Mirabaru, Silverymoon, Everlund? Co wtedy, generale? Nie będą mieli kogo ratować i żadnego miasta, które można by zabezpieczyć. Pomyślą, że przybyli za późno i ruszą do domu. – Albo ruszą na północ ku większej kampanii, którą toczy klan Battlehammer. – Masz na to nadzieję, prawda? – Nie gadaj głupot – ostrzegł go Dagna. – Przeszliśmy całą tę drogę, dziesięciu moich udało się do Hal Moradina, a wszystko dla was. Galen cofnął się nieco, a nawet leciutko ukłonił. – Nie lekceważymy waszej pomocy – powiedział. – Lecz musisz zrozumieć, że jesteśmy lojalni wobec naszego miasta tak samo, jak klan Battlehammer jest lojalny wobec Mithrilowej Hali. Według wszelkich doniesień, droga przed nami jest prawie czysta. Dość łatwo przebijemy się do Nesme. Mało prawdopodobne, by nasi wrogowie zdołali szybko zorganizować się na tyle, by zmusić nas do większego wysiłku. Do czasu, kiedy tak się stanie, zdąży już nadejść pomoc. Nie do końca przekonany krasnolud założył ręce na piersi. Mięśnie wokół skórzanych karwaszy napięły się. – A co z resztą ocalałych, która wciąż gdzieś się ukrywa? – ciągnął Galen. – Każesz nam ich opuścić? Mamy uciec i ukryć się – spytał, odwracając się szybko ku Rannekowi – gdy nasi bracia kryją się w cieniach, bez nadziei na znalezienie bezpiecznego schronienia? – Nie wiemy, czy w ogóle jeszcze jacyś zostali – odparł Rannek, choć już nie tak pewnie. – Tego nie wiemy – powiedział Galen Firth. – Czy moje życie jest warte takiej szansy? A twoje? Stary wojownik odwrócił się ku Dagnie. – Jest – odpowiedział sam sobie. – Chodź z nami, jeśli chcesz, lub wiej i ukryj się w Mithrilowej Hali. Nesme nie jest jeszcze stracone, a ja postaram się, by tak się nie stało! Odwrócił się i odszedł stanowczym krokiem. Dagna mocniej zacisnął ręce na piersi i długo wpatrywał się w oddalającego się Galena. W końcu odwrócił się do Ranneka. – Szaleńcza wyprawa – powiedział. – Nie wiesz nawet, gdzie kryją się trolle. Rannek nie odpowiedział, lecz Dagna wyczuwał, iż tamten doskonale wie, że to nie on powinien udzielić odpowiedzi. Mówiąc, iż wypowiada się w imieniu mieszkańców Nesme, Galen mówił prawdę. Rannek miał szansę wypowiedzieć swoje zdanie, lecz sprawa była postanowiona. Na twarzy młodego wojownika malowały się wątpliwości. Mimo to skłonił się tylko, odwrócił i poszedł za swoim dowódcą. Nieco później, kiedy zaczęło zmierzchać, Dagna i jego czterdziestu krasnoludów stało na zboczu wzgórza, obserwując wymarsz Galena Firma i czterech setek mieszkańców Nesme. Cały rozsądek starego krasnoluda podpowiadał mu, że powinien pozwolić im odejść i uznać misję za wykonaną. Wciąż powtarzał sobie: „Odwróć się i ruszaj do tuneli”. Nie wydał jednak tego rozkazu. Mijały minuty, a czarna masa maszerujących ludzi skryła się za mgłą znad bagien. – To mi się nie podoba – powiedział do otaczających go krasnoludów. – To wszystko mi się nie podoba. – Za bardzo wierzysz w spryt trolli – zauważył jeden z nich. Dagna nie mógł zignorować tego komentarza. Czy naprawdę tak było? Trasa dotychczasowej ucieczki i miejsca znalezienia uciekinierów kazały mu sądzić, iż to pułapka – w każdym razie on zastawiłby taką pułapkę, gdyby gonił ludzi. Lecz był krasnoludem, weteranem wielu wojen, zaś przeciwnikami były wielkie, głupie trolle, które nigdy nie były zbyt dobrymi taktykami. Może Galen Firth miał rację. Mimo to, wciąż pozostawały wątpliwości. – Chodźmy za nimi przez jakiś czas, dla mojego spokoju – powiedział swoim podkomendnym. – Jeden zwiadowca na lewo, drugi na prawo. Pójdziemy za nimi, ale nie na tyle blisko, by ten durny Galen nas zauważył. Kilka krasnoludów burknęło coś pod nosem, ale niezbyt głośno. * * * – Nadchodzą, krasnoludku – powiedział troll, paskudny nawet jak na trolla, do leżącego pod nim, poturbowanego krasnoluda. – Dokładnie tak, jak powiedziały drowy. Inny troll zachichotał, co brzmiało tak, jakby grupa pijanych krasnoludów usiłowała sobie wypluć płuca, po czym oba wychyliły głowy ponad błotniste urwisko, usiłując dostrzec coś przez poszarpane krzewy. Przyciśnięty wielką stopą Fender Stouthammer z trudem łapał oddech, nie mówiąc już o poruszeniu się. Nie był zakneblowany, lecz nie mógł też wydawać innych odgłosów niż ciche rzężenie – był to efekt umiejętnego posłużenia się drowim ostrzem. Jednak Fender nie mógł tak po prostu sobie leżeć. Słyszał, jak drowy mówią trollom, iż wkrótce złapią wszystkich uciekinierów i uparte krasnoludy. Przez ostatnich kilka dni Fender leżał, bezradnie przyglądając się, jak dwa mroczne elfy organizują poruszenia oddziałów trolli i bagniaków. Ta sprytna parka przekonała największego i najpaskudniejszego trolla, dwugłowego potwora imieniem Proffit, że ci głupi ludzie wejdą wprost w jego pułapkę. I dlatego właśnie kryli się w długim wykopie niedaleko opuszczonego Nesme, na północ od maszerujących na zachód ludzi. Po prawej przyczaili się ich sojusznicy – podobne do drzew bagniaki. Przygniatający Fendera troll roześmiał się jeszcze głośniej i zaczął podskakiwać. Każdy skok wbijał krasnoluda coraz głębiej w błoto. Fender, przekonany, że zaraz zostanie zmiażdżony na śmierć, odruchowo chwycił odsłonięty korzeń i odtoczył się, podkładając go na swoje miejsce