Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Zresztą, co to jest wyjście z psem trzy razy dziennie? A jeśli będzie potrzebował częściej? Mały szczeniaczek musi być na spacerze dużo częściej. Pies? Może kiedyś, później. Dzisiejszy ranek był inny niż poprzednie. Tak samo stukała obcasami na całą klatkę. Nie może się spóźniać. Musi być punktualnie o ósmej na dole, u siebie. Dwadzieścia minut jazdy samochodem, parkowanie na podziemnym parkingu, drugi poziom, trzecie miejsce z prawej i duży jasny hol. 104 Co prawda wszyscy przychodzą nieco później, ale ona musi wjechać na swoje piętro wcześniej, dopóki winda nie zatrzymuje się w drodze na górę, żeby wziąć jeszcze kogoś z dwudziestego, dwudziestego piątego. Wtedy — tak wcześnie rano — windy jadą prawie bez zatrzymywania się do trzydziestego piętra, a kiedyś nawet udało jej się dojechać na trzydzieste trzecie. Ale na ogół do dwudziestego. Wtedy wysiada, biegnie do schodów, wypuszcza zgniecione powietrze, z takim trudem przytrzymywane na siłę w jasnych bąbelkach płuc, bierze głęboki oddech, jej serce pomalutku zaczyna zwalniać do stu, potem osiemdziesięciu i siedemdziesięciu uderzeń na minutę i wtedy schodami przeciwpożarowymi idzie przez następne dziesięć minut na swoje czterdzieste drugie piętro. I już spokojnie, żeby się nie spocić, wyglądać tak, jakby się nic nie stało, jakby nie przeżywała codziennie z wyjątkiem sobót i niedziel tej koszmarnej udręki paru minut umierania, rozpadania się, pękania, roztrzaskiwania się na miliony drobnych kawałków, zamieniania się w nicość, w kupkę osobnych komórek, których nie jest w stanie ogarnąć, mimo że pracuje tak wysoko już siedem miesięcy. Owszem, była u lekarza, daleko w innej dzielnicy, żeby się przypadkiem nikt nie dowiedział — może zwolniliby ją z pracy? A przecież tak bardzo walczyła o tę posadę, to otwiera zupełnie inne możliwości, to spełnienie marzeń o karierze, przecież nigdy się nie bała niczego, marzyła, żeby już nie pracować na tych niskich kondygnacjach, gdzie nic od ciebie nie zależy. Ale parę miesięcy temu zaczęło jej robić się niedobrze, a wczoraj poczuła, jak lunch podchodzi powyżej żołądka i tam zaczyna się rozpierać na boki i do góry, i poczuła pieczenie między piersiami, tak jakby ostry kurczak curry chciał jej spalić nie tylko żołądek i jelita, ale również płuca, jakby stał się kwasem zdolnym rozpuścić jej serce. No więc lekarz powiedział, żeby zajęła się przyczynami tego strachu. Że może to klaustrofobia, że gdyby sięgnęła w głąb siebie, oczywiście z pomocą psychoanalityka, być może… Ale to nie była klaustrofobia, bo przecież kiedyś chodziła z Jankiem po jaskiniach. Choć czasami trochę się bała. Ale był to przyjemny strach, strach wynikający z niepewności, co za chwilę będzie, co zobaczy, czy są tu nietoperze? Tylko że jaskinie nie jeżdżą w górę i dół, nie mogą nagle spaść, nie wdzierają się nad chmury, nie są ruchome. Więc to nie klaustrofobia, tylko normalnie fobia na windę, na windę, która unosi się lub opada razem z nią, niezależna od jej lęku, trzepotu jej serc i rozpadania się na tysiące kawałków. Nie mogła to być klaustrofobia, bo okna w jej biurze nie otwierały się, a ona nie czuła się zamknięta i uduszona, mogła swobodnie oddychać. Tylko windy pozbawione były tlenu, ale pokoje nie, biura nie, łazienki nie, i nie bała się wysokości. Stawała przy oknie, była wyżej niż ptaki, niż chmury, była blisko nieba, najbliżej ze wszystkich, górowała nad miastem. W deszczowe dni miasto znikało, siedziała wśród chmur i nabrzmiałego od wilgoci powietrza, oddzielona od świata, mocna i niezależna. Pracowała ciężko — po trzech miesiącach awans — i była ceniona; zawsze pracowała dłużej niż inni, dłużej niż większość ludzi, a było ich ładnych parę tysięcy, jeśli liczyć wszystkich pracowników, również tych, którzy pracowali w podziemiach. 105 Sekretarz była zachwycona — nie wiedziała, że Anna czeka, aż tłumy zjadą na dół, że czeka, aż opróżnią się kantory, aż sekretarki poukładają porządnie ostatnie faksy na biurkach, czeka, żeby samotnie, wstrzymując oddech, wejść do windy i modlić się przez te wszystkie pietra, żeby winda jechała, szybko jechała w dół, nie zatrzymywała się, żeby czas w windzie ścieśnił się dla niej, Anny, do paru chwil, a ona w tym czasie pilnowała swoich wszystkich serc, żeby nie wybiegły z krzykiem z ciała, żeby leżały ciasno poukładane jedne na drugich i biły tylko w narastającym rytmie, coraz szybciej. Kiedy winda zatrzymywała się wreszcie na parterze i drzwi wolno wypuszczały ją w życie, obszerny hol zapraszał do oddychania, a ona w drodze na poziom dwa, do samochodu, uspokajała serca, które namnożyły się w drodze z czterdziestego drugiego, i łączyła je w jeden właściwy mięsień, pracujący równo — raz dwa — raz dwa — raz dwa… Dzisiaj jest jej niedobrze. Bardzo niedobrze. Boli ją brzuch, może ten wczorajszy kurczak nie był świeży. Anna wchodzi do łazienki. Duże lustro pokazuje wypielęgnowaną twarz z lekko podkrążonymi oczyma. Korektor nie pomógł, nawet w okularach, nie pomogły okulary, a przecież oprawki wyjątkowo starannie dobierała. Widać ciemniejsze sińce pod oczami. Anna odsłoniła wertykale. Duszno, duszno, a przecież nigdy nie było jej tutaj duszno. Nagła myśl ją przeraziła. Nacisnęła guzik interkomu. — Pani Jagodo, proszę do mnie na chwilę. Siadła przy biurku, spojrzała w ekran laptopa. Dyskretne pukanie do drzwi i w drzwiach staje Jagoda. — Proszę akta dwieście sześćdziesiąt osiem i dwieście dziewięćdziesiąt. I może kawę… bez cukru, śmietanka osobno… — Bardzo proszę. Ufff, zaraz kawa. Dobrze, że nie musi czekać, nareszcie jest tak, jak być powinno. Cisza, spokój, na czterdziestym piętrze czas się liczy czterdzieści razy bardziej niż tam, niżej. Pani Jagoda była niezłym nabytkiem — zawsze na miejscu, żadnych kłopotów, polecenia wykonywała natychmiast, w każdej sprawie można było na nią liczyć. To bardzo ułatwiało pracę. Ile czasu zajmie jej zrobienie kawy i znalezienie akt? Minutę, dwie? Trzy? Znowu ciche pukanie, a więc półtorej minuty. Dobry czas. Czas to pieniądz. — Dziękuję