Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
— Proszę posłuchać. Czy wie pani, że o niej i o majorze Gabrielu wymienia się tu i ówdzie złośliwe uwagi? — O mnie i majorze Gabrielu? — Podniosła na mnie wzrok. Jej twarz pokryła się rumieńcem aż po korzonki włosów. Poczułem się zakłopotany i odwróciłem od niej oczy. — To znaczy, że nie tylko Jim… że obcy ludzie też… że oni naprawdę tak myślą…? — Kiedy trwa walka wyborcza — powiedziałem, czując, że nienawidzę sam siebie — kandydat, na którego się stawia, powinien zachować szczególną ostrożność. Powinien, mówiąc słowami świętego Pawła, unikać samego widoku diabła… Rozumie pani? Nic nie znaczące drobiazgi, choćby wypicie z nim kawy w „Rudym kocie” czy spacer ulicami miasteczka i to, że on niesie pani zakupy — to wystarczy, by pobudzić ludzką wyobraźnię. Nie odrywała ode mnie wzroku. Brązowe oczy rozszerzyły się strachem. — Ale pan chyba wierzy, że nic się nie zdarzyło, że on nigdy nie powiedział jednego niewłaściwego słowa? Że on jest po prostu bardzo, ale to bardzo uprzejmy? To wszystko! Doprawdy, to wszystko. — Oczywiście, wiem o tym. Jednak jak na kandydata, nawet tego rodzaju uprzejmość to za wiele. Ludzie uprawiający politykę — dodałem gorzko — powinni być poza wszelkim podejrzeniem. — Nie wyrządziłabym mu żadnej krzywdy — powiedziała Milly. — Nigdy w życiu. — Jestem pewien, że nie. Popatrzyła na mnie błagalnie. — Więc co mam teraz zrobić? — Radziłbym po prostu, by pani… no cóż, mówiąc krótko, proszę trzymać się z dala od niego do czasu wyborów. Proszę unikać pokazywania się z majorem Gabrielem w miejscach publicznych. Jeśli to możliwe. Zgodziła się pospiesznie. — Tak, oczywiście. Jestem wdzięczna za pańskie słowa, kapitanie Norreys. Samej nigdy by mi to nie przyszło na myśl. On… on jest kimś tak cudownym, tak dobrym dla mnie… Milly Burt wstała i rozmowa mogłaby się szczęśliwie zakończyć, gdyby John Gabriel nie wybrał tegoż „właśnie momentu, by zjawić się u mnie. — Witam państwa — powiedział. — Co słychać? Właśnie wracam ze spotkania. Zupełnie zdarłem sobie gardło. Jest tu jakaś sherry? Jeszcze muszę odwiedzić kilka matek; nie powinny poczuć ode mnie zapachu whisky. — Muszę już iść — odezwała się Milly. — Do widzenia, kapitanie Norreys. Do widzenia, majorze Gabriel. — Proszę zaczekać chwilę — powiedział Gabriel. — Odprowadzę panią do domu. — Nie, nie. Proszę. Ja… ja się spieszę. — W porządku. Dla pani poświęcę nawet sherry. — Proszę! — Milly spłonęła rumieńcem, zakłopotana. — Nie chcę, żeby pan szedł ze mną. Ja… ja chcę iść sama. Niemal wybiegła z pokoju. Gabriel zaatakował mnie natychmiast. — Kto jej nagadał jakichś niestworzonych rzeczy? Pan? — Ja. — Co panu przyjdzie z wtrącania się w moje sprawy? — Nie dbam, u diabła, o pańskie sprawy. Tu chodzi o interes Partii Konserwatywnej. — A od kiedy to, u diabła, leży panu na sercu interes Partii Konserwatywnej? — Gdyby się tak dobrze zastanowić, pańska partia niewiele mnie interesuje. — To dlaczego jest pan taki wścibski? — Naprawdę chce pan wiedzieć? Chodzi mi o przemiłą panią Burt. O to, że niewątpliwie będzie bardzo nieszczęśliwa, kiedy się okaże, iż przegrywa pan wybory, i to tylko dlatego, że łączy pana z nią taki czy inny związek. — Nie przegram wyborów z powodu mojej przyjaźni z tą kobietą. — Całkiem możliwe, że jednak tak się stanie, Gabriel. Pan nie docenia ludzkiej lubieżnej wyobraźni. Pokiwał głową. — Kto namówił pana do rozmowy z Milly? — Pani Bigham Charteris i lady Tressilian. — Te stare wiedźmy! A lady St Loo? — Nie. Lady St Loo nie ma z tym nic wspólnego. — Niech no tylko usłyszę, że to ona wydaje rozkazy! Natychmiast zabieram Milly Burt na weekend i do diabła z nimi! — Byłoby to ładne podsumowanie całej zabawy! Chyba chce pan wygrać? Tak czy nie? Nieoczekiwanie uśmiechnął się od ucha do ucha. Znów był w dobrym nastroju. — Wygram, proszę się nie martwić — powiedział. ROZDZIAŁ SZESNASTY Tamten wieczór był jednym z najładniejszych wieczorów całego lata. Ludzie schodzili się tłumnie do Długiej Stodoły