Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wokół nas bajkowy ląd ułudy, która potem dorosła, zestarzała się, zgorzkniała i utraciła swą krystaliczną niewinność niczym Królewna Śnieżka, gdy mężczyzna rozbił wieko jej kryształowej trumny, ale oto powróciła na mgnienie oka dzięki temu miasteczku ze snu. Lecz to jeszcze nic. Do końca zrozumiałem wszystko, co powinienem w tym miejscu zrozumieć, gdy ujrzałem w tłumie na Main-street matkę pchającą mały inwalidzki wózek, na którym siedział jej synek, i kiedy zajrzałem w oczy tego dziecka. Miał oczy w kolorze szczęścia i nie było w nich pragnienia cudu, bo cud właśnie się stawał, a niezgoda na rzeczywistość pozostała gdzieś za bramą Disneylandu, zapomniana razem z całą ponurą i milczącą cywilizacją kalekich, która nie ma odwagi przeciwstawić się butnej pewności sprawnych. Ten chłopiec nie wiedział już, że nie może chodzić, porwał go kolorowy wir owej krainy i na tę jedną godzinę lub kilka przestał być kaleką, dostał - widziałem to-skrzydeł i był ptakiem, aniołem, bogiem nad rajem! I dzięki niemu pojąłem cały geniusz Walta Disneya. Ave Walt! etap X O szesnastej żegnamy Disneyland i przez Santa Ana, El Toro i San Juan Capistrano (same hiszpańskkie nazwy!) szorujemy międzystanowym nr 5 w kierunku wybrzeża. Wreszcie jest - Pacyfik! O 1640. Zjeżdżamy na pierwszą lepszą publiczną plażę (Doheny State Beach); palmy, zdjęcia i kąpanie się przez dwie godziny. Woda biaława i makabrycznie słona, dno kamieniste. Przy samym brzegu drobne kamienie porywane przez fale miotają się w tę i we w tę uderzając boleśnie o kostki. Że to jest publiczna plaża, widać po bezskorupowych czarnych ślimakach, wielkich jak bochny chleba, wyrzuconych przez ocean na piach i gnijących w słońcu. Ciemna bariera rozkładającego się ścierwa, ale jankesom tłumnie zalegającym plażę jakoś ten smrodek nie przeszkadza. Obmywamy wstrętny zapaszek pod prysznicem i znowu pędzimy interstatem nr 5, wzdłuż wybrzeża oceanu. San Clemente, Oceanside, Carlsbad. Na całej szerokości highwayu szaleje banda zwariowanych motocyklistów bez kasków, z nagimi torsami pełnymi tatuaży i jakichś' kretyńskich wisiorków, oznak, medali. Wyją, robią esy fioresy, macają siedzące za nimi dziewczyny prowadząc motory jednoręcznie przy szybkości ponad 100 mil na godzinę! Mały popłoch wśród statecznych samochodów i ta niecywilizowana myśl pod czaszką: wziąć karabin maszynowy i... Wielkie San Diego. Nie tak wielkie jak Los Angeles, lecz pełne tak samo fantastycznych, pięciopoziomowych węzłów autostrad. Skończyła się wędrówka na zachód i teraz „young men" rozpoczną odwrót na wschód, ku drugiemu oceanowi. Najpierw międzystanowym highwayem nr 8, wzdłuż granicy meksykańskiej, do Yumy - najsławniejszego więzienia Dzikiego Zachodu. Nieczynne, zamienione na muzea więzienia, ze swą atmosferą zbrodni i kary, zawsze były i będą faworytami turystów. W San Francisco najpopularniejszym zabytkiem, istną Mekką zwiedzających, jest sławne Alcatraz. Yuma nie jest tak znana. Właściwie mało kto znałby tę nazwę, gdyby nie wspaniały film Delmera Davesa 15 do 136 Yumy z Glennem Fordem i Van Hefflinem oraz nostalgiczna ballada pod tym samym tytułem, śpiewana przez Frankie Laine'a. Ubogi farmer podejmuje się za 200 dolarów przewieźć groźnego bandytę do więzienia w Yumie, nie daje się przekupić łapówką w wysokości 10 tysięcy dolarów i przez cały czas ryzykując życiem wypełnia zadanie. Ale Yuma istnieje tylko w tytule tego westernu, Daves nie pokazał jej. Jakby mi zabrakło zakończenia, więc przyjechałem tutaj, żeby zobaczyć Yumę. Leży ona gdzieś na krańcu świata, który wciąż, tak jak w XIX wieku, jest „pograniczem pogranicza", na pustyni przeciętej stykiem dwóch państw. Kto by się tam tłukł oprócz nielicznych Amerykanów zwiedzających Kalifornię?... Jak to kto? Pochodząca z innego pogranicza spółka (z ograniczoną odpowiedzialnością) „Lysiak and Shebausky", z takich przede wszystkim paciorków nanizała różaniec swego „tripu" i czego jak czego, ale Yumy nie mogło zabraknąć w modlitwie tej włóczęgi. El Cajon, Alpine, w okolicach Calexico długa jazda wzdłuż okropnie cuchnącego jeziora. Zapada zmrok. Coś niedobrze z silnikiem, brzydko gra. Zjeżdżamy na stację Shella, robimy mały „check-up" (przegląd) wozu, wymieniają nam olej i jakieś części. Po godzinie opuszczamy warsztat i chcemy wziąć benzynę, ale okazuje się, że właśnie zamknięto zawory, koniec pracy. Karzeł, z którym rozmawiamy, jest kochany - otwiera i napełnia nam bak, mrucząc: - Będziecie już dzisiaj ostatni. - Pismo Święte (Holy Bibie) mówi, że ostatni będą pierwszymi - wyrywa mi się z ust jedno z tych automatycznych ,,chlapnięć", które omijają zastanowienie i są z reguły tak mało dowcipne