Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Mało tego! Na miejscu ojcowskiej chałupy postawił sobie domek i osiadł w nim na stare lata. Mawiał: „Bez rodzinnej wioski to jak bez serca. W niej złożę na spoczynek swoje kości". Po powrocie do Kiemieliszek miał jeszcze w sobie sporo energii; głos jego „hudział" — jak mawiała Barbara, staruteńka „jak świat" siostra profesora. Okoliczni chłopi przyjęli Gieysztora, jak przyjmują stęsknieni rodzice syna, wracającego ze studiów z dalekiego miasta: z radością i uwielbieniem. Dzisiaj Gieysztor liczył sobie dziewięćdziesiąt dwa lata; nie dziw więc, że drżał mu „nieco" głos przy porannym śpiewaniu „przebojów" sprzed... siedemdziesięciu laty; nie dziw, że trzęsły mu się ręce według określenia ogrodnika — „jak gałązki na wietrze". Obowiązki swoje wypełniał z uśmiechem i sumiennie. Okazywał przy tym wiele dobroci i serdeczności nie 72 tylko swoim współpracownikom i najbliższemu otoczeniu, ale wszystkim ludziom, z którymi się zetknął. Za to był kochany przez całą okolicę. Chłopi widzieli w nim powiernika, rozjemcę w sporach, lekarza, nauczyciela. Wykazywał na każdym kroku, iż „życie gromadne jest — jak zwykle mawiał — małpim życiem, dopóki się nie oświeci nauką, nie rozgrzeje ideą i nie ulepszy się w pracy dla wspólnego dobra". Kultura, jaka zapanowała w gminie kiemieliskiej, była w lwiej mierze jego dziełem. Jakby za trudy i dobroć, ofiarowane ludziom, natura obdarzyła Gieysztora znakomitą równowagą ducha, radosną wiarą w lepszą, nieomal doskonałą przyszłość świata, głębokim zrozumieniem życia i entuzjastycznym, wprost młodzieńczym umiłowaniem piękna. Profesor Gieysztor był człowiekiem i uczonym w najszczytniejszym tych słów znaczeniu. Życie jego — to jedna transmisja czynu: od dni pastuszka, uganiającego boso za bydłem z batem w dłoni, do sędziwych dni dzisiejszych, uwieńczonych znakomitymi w skali światowej osiągnięciami w dziedzinie etnologii porównawczej. ...Twoja młodość, lata szczytne i dumne, pełne nadziei i ofiar — minęły w dalekich krajach na obserwacji zwyczajów i obyczajów kolorowych ludów. Oto wiśniowe gaje, a w nich bałąkają dzwonki spiczastych pagód i ciągną sznury żółtych wiernych. Słyszysz szmer ich słomianych sandałów? Czujesz woń fajki, nieodstępnie tkwiącej wówczas w twoich zębach? ...Nie znane, pierwszy raz widziane porty. Dziwne miasta, pełne zgiełku kolorowych ludów. Aromat podzwrotnikowych wysp. Gorące morza Południa pluszcza o bogate brzegi, okryte bujną roślinnością. Z turku- 73 sowych wód wynurzają się zielone żółwie wysp. Ileż tam napotkałeś języków, ile kultur! ...Podzwrotnikowa noc. W granacie nieba płonie Krzyż Południa. Leżysz w dżungli na plecach — sam, bez sił. W głowie kotłuje się straszny ból. Pytasz drętwiejącym językiem, rozpaczą ostatniej myśli: — Losie, czyż przyjdzie odejść, tak mało dla ludzi zdziaławszy!? Okrutna gorączka hawajska. Kto to tak szepcze? Kto rozpala stare serce? — dziwi się nieraz zadumany badacz. Czujny, żurawi umysł nie chce panować nad najgłębszą liryką: — Odeszło wszystko w przeszłość! — odpowiada nieutulona tęsknota. — Echo różnobarwnych etapów życia wraca w dzisiejszym dniu. Głos matki, kołyszącej dziecko, świst hebla, przesuwanego żylastą ręką ojca po wonnych deskach — najbardziej wyraziście odzywają się dziś, u kresu życia. Wspomnienie jest wrzącą tęsknotą za przeżytym fragmentem życia. To kipiel poniżej bujnej grzywy wodospadu. I dziś stary człowiek rozmawiał podobnie z tym, co odeszło. Chodził po sadzie, nucił murzyńskie melodie, przekomarzał się z wilgą, uwijającą się na gałęziach jabłoni, i myślał o dawnych dniach. Serce jego musiało być zawsze pełne życia: ludzi i przyrody. — Fiu-fiu — zagwizdał udatnie do wilgi. Przeciągnął ręką po bielonym pniu gruszy. — A nie zapomnij o dobrych gruszkach — zażartował. Pochylił głowę nad notatnikiem. Mruczał jakieś nazwy. Z budki wyleciał szpak. Przysiadł na sęku. Jął syczeć, cmokać i świstać do słońca. Piórka jego lśniły jak jeden cud. Profesor obrzucił go zachwyconym spojrzeniem. Czuło się w nim wprost bałwochwalczy kult prostych kształtów piękna. — No, poranną arię — zachęcił ptaka. Szpak, widać, nie był w ciemię bity; wręcz przeciwnie, był mądry „jak stary szpak": przekrzywił łepek, strzelił ciemnym oczkiem, rozpoznał znaną sylwetkę, cmoknął raz, drugi, jak chrząkający na scenie śpiewak i z całą siłą „uderzył w struny"