Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Tak, panie. - Podejrzewam bowiem, że niezbadane są ścieżki Wielkiego Boga Oma. *** Wysoko. Bezgłośny, jeśli nie liczyć świstu wiatru między piórami. Orzeł zawisł nieruchomo i spoglądał na maleńkie budynki Cytadeli w dole. Gdzieś tam upadł i teraz orzeł nie mógł go znaleźć. Gdzieś na dole, na tej małej plamie zieleni. *** Pszczoły brzęczały w kwiatach fasoli. A słońce świeciło na odwróconą skorupę Oma. Istnieje również piekło dla żółwi. Był już zbyt zmęczony, by wymachiwać łapkami. A to wszystko, co mógł robić w tej chwili - machać łapkami. I wyciągać szyję jak najdalej w nadziei, że zdoła o coś zaczepić. Bóg umierał, jeśli nie miał wiernych, i o to właśnie martwiły się zwykle pomniejsze bóstwa. Ale umierał również, kiedy umierał. W części umysłu nie zajętej myślami o upale wciąż czuł przerażenie i zdumienie Bruthy. Nie powinien tak chłopca potraktować. Oczywiście, że mu się nie przyglądał. Jaki bóg to robi? Kogo obchodzi, co robią ludzie? Ważne, żeby wierzyli. Om po prostu wydobył wspomnienie z umysłu chłopaka, żeby zrobić na nim wrażenie - jak iluzjonista, który wyciąga jajko z czyjegoś ucha. Leżę na grzbiecie, jest coraz goręcej i niedługo... umrę... A jednak...Jednak ten przeklęty orzeł upuścił go na pryzmę kompostu. Prawdziwy magik z tego orła. Cała Cytadela wzniesiona na skałach, w kamienistej okolicy, a Om wylądował na jedynym miejscu, które mogło zamortyzować upadek. W dodatku całkiem blisko wiernego. Właściwie to dziwne. Całkiem jakby istniała jakaś boża opatrzność, tyle że to przecież on sam był bożą opatrznością... i leżał na grzbiecie, było coraz goręcej i szykował się, by umrzeć... Ten człowiek, który go przewrócił. Ten wyraz na łagodnej twarzy. Zapamięta go dobrze. Wyraz nie okrucieństwa, ale jak gdyby innego poziomu istnienia. Wyraz straszliwego spokoju... Jakiś cień przesłonił słońce. Om zmrużył oko i zobaczył nad sobą twarz Lu-Tze, który przyglądał mu się z łagodnym, odwróconym do góry nogami współczuciem. A potem postawił go na łapkach, sięgnął po miotłę i odszedł, nie oglądając się za siebie. Om z trudem chwytał oddech. Poweselał. Ktoś tam na górze mnie lubi, pomyślał. I to jestem Ja. *** Sierżant Symonia odczekał, aż wróci do swojej kwatery. Dopiero wtedy rozwinął skrawek papieru. Wcale się nie zdziwił, kiedy zobaczył mały rysunek żółwia. Szczęście mu sprzyjało. Przez całe życie czekał na taki moment. Ktoś musiał sprowadzić Tego, który napisał Prawdę. Tego, który stanie się symbolem ruchu. I to musiał być on, Symonia. Szkoda tylko, że nie może zabić Vorbisa. Ale to musi się zdarzyć tam, gdzie ludzie będą widzieli. Pewnego dnia. U wrót Świątyni. Inaczej nikt nie uwierzy. *** Om wlókł się zapiaszczonym korytarzem. Po zniknięciu Bruthy łaził jeszcze chwilę po ogrodzie. To kolejna czynność, którą żółwie wykonują perfekcyjne. Są praktycznie mistrzami świata w łażeniu. Całkiem bezużyteczny chłopak, myślał. Dobrze mi tak, skoro próbowałem rozmawiać z przygłupim nowicjuszem. Oczywiście, ten chudy staruch w ogóle go nie słyszał. Ani kucharz. No tak, ale stary był prawdopodobnie głuchy. A co do kucharza... Om zanotował w pamięci, by - kiedy odzyska już boską moc - na kucharza czekał szczególny los. Nie był jeszcze pewien, na czym dokładnie ten los będzie polegał, ale na pewno wystąpi w nim wrząca woda i gdzieś też pojawią się marchewki. Przez chwilę rozkoszował się tą myślą, ale do niczego nie prowadziła. Wciąż znajdował się w nędznym ogrodzie, w postaci żółwia. Wiedział, jak się tu dostał - z tępą zgrozą zerkał w stronę maleńkiego punkcika na niebie, w którym oko duszy rozpoznawało orła. Powinien znaleźć jakieś bardziej doczesne rozwiązanie, jeśli nie chce następnego miesiąca spędzić w ukryciu pod liściem melona. Coś jeszcze przyszło mu do głowy: nieźle sobie podjeść! Kiedy odzyska moc, poświęci sporo czasu na projektowanie kilku nowych piekieł. I kilku świeżych Nakazów przy okazji. Nie Będziesz Spożywał Mięsa Żółwi. Brzmi nieźle... Dziwił się, że wcześniej o tym nie pomyślał. Perspektywa, ot co. Gdyby kilka lat temu wpadł na coś w stylu: Dla Własnego Dobra Lepiej Podnosił Będziesz Żółwie w Nieszczęściu i Niósł Je Tam, Gdzie Zechcą, Chyba że, To Ważne, Jesteś Orłem, nie znalazłby się dzisiaj w takiej sytuacji. Nie ma co czekać. Musi sam znaleźć cenobiarchę. Ktoś taki jak najwyższy kapłan z pewnością go przecież usłyszy. Na pewno przebywa gdzieś blisko. Najwyżsi kapłani zwykle tkwią na miejscu. Łatwo będzie go odszukać. A chociaż chwilowo Om był żółwiem, przecież wciąż był bogiem. To przecież nie może być trudne. Trzeba iść w górę. Na tym polega hierarcia. Ludzi stojących na szczycie odnajduje się, podążając do góry. Kołysząc lekko skorupą, były Wielki Bóg Om wyruszył, by zbadać Cytadelę, wzniesioną ku Jego większej chwale. Nie mógł nie zauważyć, że wiele się zmieniło przez trzy tysiące lat. *** - Ja? - wystraszył się Brutha. - Ale... Ale... - Nie sądzę, żeby chciał cię ukarać - uspokoił go Nhumrod. - Chociaż na karę zasługujesz, oczywiście. Wszyscy zasługujemy - dodał pobożnie. - Ale dlaczego? - ...dlaczego? Powiedział, że chce tylko z tobą porozmawiać. - Przecież nie mogę powiedzieć absolutnie niczego, co kwizy-tor chciałby usłyszeć! -jęczał Brutha. - ...usłyszeć. Jestem przekonany, że nie zamierzasz kwestionować życzeń diakona. - Nie, nie. Oczywiście, że nie. Brutha zwiesił głowę. - Dobry chłopak - pochwalił go Nhumrod. Poklepał Bruthę po plecach tak daleko, jak tylko mógł sięgnąć. -A teraz biegnij. Jestem pewien, że wszystko będzie dobrze. - A że i jego wychowano w uczciwości, dodał jeszcze: - Prawdopodobnie dobrze. *** Liczne procesje, istotne w złożonych rytuałach Wielkiego Oma, wymagały łagodnych, długich pochylni, więc w Cytadeli niewiele było schodów. Te nieliczne, które zbudowano, były dość niskie, by nie przeszkadzać starcom w stawianiu chwiejnych kroków. W Cytadeli żyło bardzo wielu starców. Wiatr bez przerwy nawiewał piasek z pustyni