Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Stań! - wychrypiał, chociaż wiedział, że ona nie może go usłyszeć. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Jeszcze nigdy nie był taki przerażony. Rozpaczliwie pragnął, aby nogi poruszały się szybciej, ale odmawiały posłuszeństwa, z każdym krokiem stawały się cięższe. Nie uda mi się - pomyślał i ogarnął go lęk. Nagle przystanęła równie niespodziewanie jak przedtem, gdy ruszyła do biegu. Stała na samym brzegu klifu. - Nie ruszaj się! - zdołał wydobyć z siebie tylko szept. Zatrzymał się w pewnej odległości od Catherine i dysząc ciężko, wyciągnął rękę. - Chodź do mnie - poprosił. - Stoisz na samej krawędzi. Uśmiechnęła się i zerknęła za siebie. Zauważyła, jak niewiele brakowało, by spadła ze skały. Odwróciła się do niego. - Myślałeś, że mnie stracisz? - Tak - odparł cicho. - Obiecuję ci, że nie dopuszczę, aby to się powtórzyło. Garrett obudził się i usiadł. Przez kilka godzin nie mógł zasnąć. Kiedy znowu przyłożył głowę do poduszki, spał niespokojnie. Wstał dopiero o dziesiątej. Czuł się wyczerpany i przygnębiony. Nie mógł myśleć o niczym innym oprócz snu, nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, i zadzwonił do ojca. Spotkali się na śniadaniu w zwykłym miejscu. - Nie wiem, dlaczego odczuwam to w ten sposób - powiedział po kilku minutach błahej rozmowy. - Nic nie rozumiem. Ojciec nie odpowiedział. Przyglądał się synowi znad filiżanki kawy i milczał. - Nie zrobiła niczego, co mogłoby wyprowadzić mnie z równowagi - mówił dalej Garrett. - Spędziliśmy razem długi weekend i wiem, że naprawdę mi na niej zależy. Poznałem jej syna. To wspaniały chłopak. Tylko że... Sam nie wiem... Nie wiem, czy dam radę to utrzymać. Garrett umilkł. Docierały do nich odgłosy rozmów prowadzonych przy innych stołach. - Co utrzymać? - spytał wreszcie Jeb. Garrett z roztargnieniem mieszał kawę. - Nie wiem, czy ją jeszcze zobaczę. Ojciec uniósł ze zdziwieniem brwi, ale nic nie odpowiedział. - Może nie jest to nam pisane. Nawet nie jest stąd. Dzielą nas tysiące mil. Ma własne życie, swoje sprawy. Ja mieszkam tutaj i żyję na swój sposób. Może byłoby jej lepiej z kim innym, kogo spotykałaby regularnie. Zastanowił się nad własnymi słowami i doszedł do wniosku, że sam w nie nie wierzy. Mimo to nie chciał opowiedzieć ojcu o śnie. - Jak możemy budować coś trwałego, skoro widujemy się bardzo rzadko? Ojciec nadal się nie odzywał. Garrett mówił dalej, jakby rozmawiał sam z sobą. - Gdyby tu mieszkała... i mógłbym widywać ją codziennie, pewnie moje odczucia byłyby inne. Ale wyjechała... - Umilkł, próbując uporządkować myśli. Po chwili znowu podjął: - Nie wiem, co możemy zrobić, żeby się nam udało. Długo się nad tym zastanawiałem i nie widzę żadnego rozwiązania. Nie zamierzam przeprowadzić się do Bostonu i jestem pewien, że ona nie zechce przenieść się tutaj. Co nam zostaje? - Garrett czekał, aż ojciec wreszcie coś powie. Jednak on nadal milczał. Garrett westchnął i odwrócił wzrok. - Wydaje mi się, że szukasz wymówek - przerwał wreszcie milczenie Jeb. - Próbujesz przekonać sam siebie, a ja jestem ci potrzebny po to, żebym wysłuchiwał twoich argumentów. - Nie, tato, to nie tak. Próbuję po prostu wszystko uporządkować. - Jak ci się zdaje, do kogo mówisz, Garrett? - Jeb pokręcił głową. - Czasami, jestem gotów przysiąc, iż myślisz, że przebiegłem przez życie i niczego się po drodze nie nauczyłem. Dobrze wiem, co przeżywasz. Tak bardzo przyzwyczaiłeś się do samotności, że boisz się, co się wydarzy, jeśli znajdziesz sobie kogoś, kto może cię z niej wyrwać. - Wcale się nie boję - zaprotestował Garrett. Ojciec przerwał mu ostro. - Nawet nie potrafisz się do tego przyznać? - W głosie ojca było słychać wyraźne rozczarowanie. - Po śmierci twojej matki, też szukałem wymówek. Przez całe lata wmawiałem sobie różne rzeczy. Chcesz wiedzieć, do czego mnie to doprowadziło? - Patrzył synowi prosto w oczy. - Jestem stary, zmęczony, a przede wszystkim samotny. Gdybym mógł cofnąć czas, wiele bym zmienił. Prędzej mnie szlag trafi, niż pozwolę ci na powtórzenie moich błędów. - Jeb umilkł, a po chwili zaczął mówić dalej, tym razem łagodniejszym tonem: - Pomyliłem się, Garrett. Popełniłem błąd, nie próbując znaleźć sobie kogoś innego. Czując się winny śmierci twojej matki. Żyjąc tak jak żyłem, pogrążając się w cierpieniu i ciągle zastanawiając, co ona by zrobiła czy pomyślała. Wiesz, co? Uważam, że twoja mama chciałaby, żebym sobie kogoś znalazł. Ona zawsze pragnęła mojego szczęścia. Jak sądzisz, dlaczego? Garrett nie odpowiedział. - Kochała mnie. Jeśli sądzisz, że okazujesz miłość Catherine, cierpiąc tak, jak cierpisz, to grubo się mylisz. Musiałem popełnić dużo błędów, wychowując cię w pojedynkę... - Nie popełniłeś... - Musiałem. Kiedy patrzę na ciebie, widzę siebie, a mówiąc szczerze, wolałbym zobaczyć kogoś zupełnie innego. Chciałbym zobaczyć kogoś, kto nauczył się, że można żyć dalej, że można z kimś być i czuć się szczęśliwym. Teraz czuję się tak, jakbym patrzył w lustro i widział siebie sprzed dwudziestu lat. Garrett spędził samotnie resztę popołudnia. Spacerował po plaży, rozmyślając o tym, co usłyszał od ojca. Zrozumiał, że w rozmowie z ojcem nie był szczery i nie dziwił się, że ojciec wszystkiego się domyślił