Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wzrok Jima powędrował naturalnie do pojedynczego punktu światła, który dzieliła od innych ponad mila ciemności. Był to magazyn i biuro Kompanii Handlowej Braci Courtneyów; Jim wiedział, że światło pali się w gabinecie ojca na drugim piętrze ogromnego składu. — Papcio znów liczy szekle — rzekł ze śmiechem. Tom Court-ney, ojciec Jima, był jednym z najbogatszych kupców na Przylądku Dobrej Nadziei. — Już widać wyspę — oświadczył Mansur, nie roniąc ani jednego pociągnięcia wiosłami, i Jim wrócił myślą do czekającego ich zadania. Przesunął linę rumpla, owiniętą wokół dużego palca jego bosej prawej stopy. Zmienili nieco kurs, kierując się na północny kraniec wyspy Robben, Foczej Wyspy. Na skalistym przylądku wprost roiło się od tych rybożernych zwierząt. Chłopcy już czuli w nocnym powietrzu ciężki odór ich odchodów. Jim stanął na ławeczce, żeby poszukać na brzegu punktów orientacyj- * VOC — Yerenigde Oostindische Compagnie, holenderska Zjednoczona Kompania Wschodnioindyjska. nych, które pomogłyby mu ustawić łódź dokładnie nad głębiną, którą nazwali Kotłem. Nagle krzyknął i opadł na ławkę. — Patrzcie na tę wielką niezdarę! Zaraz nas staranuje! Wiosłujcie, do licha, wiosłujcie! — Wysoki okręt pod ogromną masą żagli szybko i bezszelestnie opłynął północny cypel wyspy. Popędzany północno-zachodnim wiatrem sunął z przerażającą szybkością prosto na mały skif. — Przeklęty holenderski kretyn! — wrzasnął Jim, pchając długie wiosło. — Lądowy szczur, bękart portowej dziewki! Nawet nie zapalił latarni. — Powiedz, jeśli łaska, gdzieś się nauczył takich wyrażeń? — wydyszał Mansur między jednym rozpaczliwym uderzeniem wiosłami a drugim. — Jesteś takim samym pajacem jak ten głupi holender — burknął ponuro Jim. Statek już zawisł nad nimi; jego fala dziobowa lśniła srebrzyście w blasku księżyca. — Trzeba ich ostrzec! — zawołał nagle Mansur, widząc, że niebezpieczeństwo jest coraz bliżej. — Nie warto zdzierać gardła — rzucił Zama. — Wszyscy śpią jak zabici. Nie usłyszą cię. Wiosłuj! Wparli się w wiosła; mała łódka prawie śmigała po wodzie, lecz wielki okręt zbliżał się jeszcze prędzej. — Chyba przyjdzie.nam skakać? — powiedział Mansur pytającym, pełnym napięcia tonem. — Świetnie! — warknął Jim. — Jesteśmy dokładnie nad Kotłem. Sprawdzimy opowieść twojego ojca. Którą nogę Wielka Julia odgryzie ci najpierw? Wiosłowali zawzięcie, w milczeniu; choć noc była chłodna, na ich ściągniętych twarzach błyszczały krople potu. Kierowali się do skał, gdzie wielki żaglowiec nie mógł ich staranować, lecz byli jeszcze o cały kabel od nich, a wysokie żagle wisiały nad nimi, przesłaniając gwiazdy. Słyszeli już wiatr dudniący w płótnie, trzeszczenie drewnianego poszycia i melodyjny pomruk fali dziobowej. Żaden z chłopców nie odezwał się słowem, lecz napierając na wiosła, spoglądali z przerażeniem na okręt. — Słodki Jezu, ratuj! — szepnął Jim. — Na Allaha! — zawołał cicho Mansur. — Na wszystkich ojców mojego plemienia! Każdy wołał swojego boga lub bogów. Zama ani na chwilę nie 10 przerwał wiosłowania, lecz jego białe błyszczące oczy lśniły na tle czarnej twarzy, gdy patrzył na zbliżającą się śmierć. Fala przed okrętem podniosła ich, a potem odrzuciła; zsuwali się z jej grzbietu rufą w dół. Pawęż zanurzyła się i lodowata woda runęła na łódź. Wszyscy trzej chłopcy zostali wyrzuceni przez burtę w jednej sekundzie, gdy potężny kadłub żaglowca uderzył w skif. Zanurzając się, Jim uświadomił sobie, że było to tylko muśnięcie. Łódka została ciśnięta w bok, ale nie słyszał trzasku pękającego drewna. Wpadł głęboko w wodę, chciał jednak zanurkować jeszcze głębiej. Wiedział, że zetknięcie z dnem okrętu byłoby fatalne w skutkach. Kadłub musiał być pokryty grubą warstwą pąkli po oceanicznym rejsie, a ich ostre jak brzytwa muszle zdarłyby mu ciało do kości. Spodziewając się straszliwego bólu, napiął wszystkie mięśnie, lecz ból nie nadszedł. Paliły go płuca, pierś rozpaczliwie walczyła o oddech. Zwalczył to pragnienie i zwrócił się ku powierzchni dopiero wtedy, gdy był pewien, że okręt się oddalił. Przez czystą wodę ujrzał złoty zarys księżyca, nikły i drżący, i popłynął ku niemu, wytężając wszystkie siły mięśni i woli. Nagle wyskoczył na powierzchnię i napełnił płuca powietrzem. Przewrócił się na plecy, zachłysnął, zakrztusił i jeszcze raz wciągnął w usta życiodajną słodycz. — Mansur! Zama! — wycharczał, natężając zbolałe płuca. — Gdzie jesteście? Wynurzcie się, do licha. Niech was usłyszę! — Tutaj! — usłyszał głos Mansura. Jim obrócił głowę; jego kuzyn trzymał się kurczowo rękami zalanego skifu, długie rude kędziory przylepiły mu się do twarzy jak futro do skóry foki