Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Naparzono cały dzban kawy, i to bardzo mocnej, żeby nie usnąć w nocy. Przed ósmą przyszli państwo Poisson. Zaproszono ich, żeby siedli i wypili po kieliszku wina. Wówczas Lantierowi, który co chwila spoglądał ukradkiem na twarz Gerwazyny, wydało się, iż oto upolował sposobność wypatrywaną przez siebie od samego rana. Nawiązując do tych świńtuchów-gospodarzy, co to przychodzą upominać się o pieniądze od ludzi, u których w domu leży umarły, powiedział niespodzianie: — Ależ to jezuita ten plugawy łapserdak robiący takie miny, jakby odprawiał mszę!... Co do mnie jednak, to gdybym był na waszym miejscu, zostawiłbym mu ten jego sklepik i pal go licho! Gerwazyna, doszczętnie wyzuta z sił, bezwolna i zdenerwowana, odparła zobojętniała na wszystko: — Tak, pewnie, nie będę czekała, aż przyjdą wyrzucać mnie siłą... Ach! mam już tego wszystkiego dosyć, zupełnie dosyć. Państwo Lorilleux zacierając ręce z radości na samą myśl, że ta Kuśtyk-tyk przestanie być właścicielką pracowni, gorąco przyklasnęli tym jej słowom. Nikt nawet nie przypuszcza, ile pieniędzy zjada taki sklep. Gdyby u innych zarabiać miała nie więcej niż trzy franki dziennie, to przynajmniej nie będzie ponosić wszystkich tych kosztów, narażać się na straty. Podsunęli ten argument Coupeau, aby i on go powtórzył; blacharz pił dużo, utrzymywał się w stanie stałego rozrzewnienia, popłakując samotnie we własny talerz. Ponieważ praczka ustępowała jak gdyby zwolna, Lantier mrugnął okiem na państwa Poisson. Wówczas wtrąciła się do rozmowy tykowata Wirginia oznajmiając bardzo grzecznie; — Wiecie państwo, moglibyśmy się właściwie porozumieć. Ja przejęłabym umowę najmu i załatwiłabym jakoś z gospodarzem sprawę waszego długu... Spadłby wam, koniec końców, niemały kłopot z głowy. — Nie, dziękuję — odparła Gerwazyna i wzdrygnęła się, jakby przejął ją nagły dreszcz. — Wiem, skąd mam brać, jak zechcę, pieniądze na komorne. Będę pracowała; mam dzięki Bogu dwie ręce i przy ich pomocy jakoś wywinę się z biedy. — Pomówimy o tym wszystkim później — wtrącił skwapliwie kapelusznik. — Dzisiejszego wieczora jakoś gadać o tym nie przystoi... Później, powiedzmy: jutro. W tym momencie pani Lerat, która właśnie zaszła do alkowy, z cicha krzyknęła. Przestraszyła się, gdyż zobaczyła, że świeca zgasła, wypaliła się do cna. Wszyscy poczęli się krzątać zapalając czym prędzej drugą; potrząsali przy tym głowami, powtarzając, że niedobry to znak, jak wygasa stojące przy umarłym światło. Nastała pora nocnego czuwania. Coupeau położył się, nie żeby spać, jak twierdził, ale żeby nad wszystkim pomyśleć; w pięć minut potem zaczął chrapać. Gdy Nanę wysyłano na nocleg do Boche'ów, dziewczynka zaczęła płakać; już od samego rana rozkoszowała się nadzieją, że będzie jej tak cieplutko w wielkim łożu jej przyjaciela; Lantiera. Poissonowie zostali aż do północy. Skończyło się na tym, że podano pełną salaterkę wina przyrządzonego na modłę francuską, gdyż kawa zbyt rozdrażniła nerwy pań. Rozmowa przeszła na tory czułych wynurzeń. Wirginia poczęła mówić o wsi: chciałaby, żeby ją pochowali gdzieś w kąciku jakiegoś gaju i żeby na jej mogile rosły polne kwiaty... Pani Lerat już teraz miała w szafie trumienne prześcieradło dla siebie i stale wsuwała w nie bukiecik świeżej lawendy; zależało jej na tym, żeby mieć pod nosem coś mile pachnącego, gdy będzie już zimnym trupem leżała w zimnej glinie. Potem policjant, ni przypiął ni przyłatał, zaczął opowiadać o tym, że tego ranka zaaresztował wysoką fest dziewczynę, która okradła kramik jakiegoś wędliniarza; kiedy ją rozebrano w komisariacie, znaleziono przy niej dziesięć kiełbas: poopasywana była nimi z tyłu i z przodu. Gdy zaś pani Lorilleux oświadczyła tonem pełnym obrzydzenia, że nie wzięłaby żadnej z tych kiełbas do ust, całe towarzystwo poczęło się śmiać z cicha. Godziny nocnego czuwania przy zmarłym stały się trochę weselsze, chociaż nadal podtrzymywano nastrój stosowny do okoliczności. Dopijano właśnie resztki wina przyrządzonego na modłę francuską, kiedy nagle dziwny szmer — jakiś głuchy łoskot dobiegł od strony alkierza. Wszyscy unieśli głowy i spojrzeli na siebie. — To nic takiego — rzekł spokojnie Lantier zniżając głos — nieboszczka się wypróżnia. Po tym wyjaśnieniu wszyscy pokiwali głowami uspokajając się nawzajem i odstawili puste kieliszki na stół. Wreszcie państwo Poisson pożegnali się. Lantier wyszedł wraz z nimi: wybiera się na nocleg do jednego z przyjaciół — jak mówił — i odstępuje swoje łóżko paniom, żeby każda z nich mogła sobie z godzinkę odpocząć. Lorilleux poszedł do siebie na górę, gdzie miał położyć się spać samotnie, stwierdzając po wielekroć na odchodnym, że od dnia ślubu nigdy mu się to jeszcze nie zdarzyło. Wówczas Gerwazyna i obie jej szwagierki, które zostały właściwie same, bo Coupeau zasnął na dobre, roztasowały się przy piecu, na którym trzymały kawę, żeby była stale gorąca. Usadowiły się tam pozwijane w kłębek, skulone, z rękami schowanymi pod fartuch, prawie wtykając nosy w ogień, i siedziały, gawędząc szeptem wśród głębokiej ciszy, która objęła całą dzielnicę. Pani Lo-rilleux jęczała, że nie ma czarnej sukni, a chciałaby jednakowoż uniknąć wydatku na żałobę, bo bardzo krucho jest u nich z pieniędzmi, bardzo krucho, wzięła Gerwazynę w krzyżowy ogień dopytując się, czy po mamie Coupeau nie została czarna spódnica, ta, którą jej kupili w prezencie na imieniny. Gerwazyna musiała się podnieść i iść po ową spódnicę. Jak się zrobi zaszewkę w pasie, całkiem zdatna będzie do użytku. Ale pani Lorilleux dopominała się również o starą bieliznę, napomykała o łóżku, szafie i dwu krzesłach; rozglądała się dookoła wyszukując oczami graciki do podziału