Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

– Możesz wygasić stos? – Obawiam się, że nie, sir. Gdy go włączyłem i wyciągnąłem pręty sterownicze zablokowały się i ani drgną. Nawet ręcznie nie mogę ich wsunąć. Nie jestem atomistą i za diabła nie wiem, jak to naprawić, no to pomyślałem, że najlepiej będzie wyjść w morze. – Włącz autopilota i wyskakuj... – Trochę za późno, kapitanie, bo coś grzeje mi się ostro na rufie. Na dodatek autopilota mogę ustawić tylko na trzymanie kursu, a nie na zanurzenie, a mam chęć zejść tak głęboko, jak tylko się da. No to na razie, bo pod wodą już was nie złapię... Głos ucichł i zamarł, a mikrofon wypadł Gusowi z dłoni. Daleko na oceanie woda zapieniła się nad schodzącą w głębinę łodzią i po chwili fale toczyły się spokojnie jak zwykle. – Wywołaj go przez telefon sonarowy. – Już próbowałem, sir. Chyba nie włączył przystawki. Ponownie zapadła cisza. Przekazywana szeptem wiadomość, co zamierza ten jeden człowiek, rozeszła się błyskawicznie. Wszyscy wiedzieli, co się teraz stanie i ile mu zawdzięczają. Patrzyli na morze, aż dopełni się ostatni akt dramatu. Mało który z nich miał jakiekolwiek pojęcie o energii atomowej, ale oczekiwali czegoś niesamowitego. I zdarzyło się. Morze nagle zawrzało i woda strzeliła w górę, jakby z głębi usiłował wypłynąć jakiś potwór lub zgoła nowa wyspa zamierzała wyjrzeć na świat. Chwilę potem dał się wyczuć wstrząs, który zbił ludzi z nóg i zakołysał dźwigami, aż zadźwięczały kratownice, a z oceanu podniósł się wysoki na setki stóp wał wodny. Gdy opadł, wychynęła zza niego kolumna pary i rosła tak długo, aż wzniosła się ponad najwyższy szczyt wyspy, górę Pico. Tam rozkwitła gigantycznym kapeluszem. Było to widowisko piękne i straszne zarazem. Śmiertelny grzyb zawisł nad wyspą na wiele długich chwil. Obserwatorzy wzroku nie mogli od niego oderwać, aż w końcu, jeden po drugim, zdjęli z głów czapki i kapelusze i przycisnęli je do piersi ku pamięci tego odważnego człowieka, który ocalił ich wszystkich, ale sam właśnie zginął. – Koniec z pracą na dzisiaj – powiedział Gus, przerywając milczenie. – Ogłoście to i sami też możecie iść. Wicher już się uspokajał, fale wygładzały. Powiew bryzy odpędzał złowrogą chmurę od wyspy. Gus tylko rzucił na nią okiem, nasadził kask na głowę i wyszedł. Znajomym szlakiem dotarł do El Tampico. Kelner przybiegł z winem i masą pytań, cóż to takiego właściwie parę chwil temu wszyscy widzieli, ale Gus podziękował machnięciem i za wino, i za pytania i zażądał whisky. Na początek osuszył porządną szklaneczkę, potem znów sobie nalał i zapatrzył się w głębie trunku. Po paru chwilach uniósł zdecydowanie głowę. W drzwiach pojawiła się znajoma sylwetka. – Dziś nie trzeba nawet nikogo wyrzucać – powiedział Sapper. – Widzę. Siadaj i wypij sobie. – Dobry bimberek. – Indianin wypił jednego i sapnął z satysfakcją. – Prawdziwa woda ognista. – No to nalej sobie więcej. Właściwie możesz zatrzymać całą butelkę. Posiedź tu trochę i nie idź za mną. Wyjdę tylnymi drzwiami. Indianin zastanawiał się przez chwilę, po czym uśmiechnął szeroko. – Prawdziwie dobry pomysł. Niech kobiety płaczą z żalu. Prawdziwie indiański pomysł. Mogę ci wskazać najlepszy dom... – To miło z twojej strony, ale jestem już dużym chłopcem i potrafię o siebie zadbać. Siedź tu i tyle. Gus wstał, tłumiąc uśmiech. Gdyby tylko Sapper wiedział, gdzie się wybiera jego szef i przyjaciel. Na wszelki wypadek Washington przystanął jeszcze w korytarzu i upewnił się, że jest sam. Potem minął główną salę, wszedł po schodach na piętro i sprawdził okno na końcu korytarza. Nie było zamknięte, a nasmarowane zawiasy chodziły bez szmeru. W parę chwil był już na gzymsie na zewnątrz. Przymknął okno za sobą i zeskoczył w ciemną uliczkę. Nikt nie mógł go tutaj widzieć, za jedynych świadków miał ślepe ściany i stare beczki. Przechodzący pobliską aleją ludzie nie zaglądali w tak zapuszczone kąty, jednak dla pewności Gus odczekał, aż ulica opustoszeje i dopiero wtedy wszedł na chodnik. Jak najciszej przebiegł do przeciwległego budynku. Drzwi otworzyły się na jego powitanie i zamknęły, ledwie wszedł. – Dobrze poszło? Nikt cię nie widział? – spytał Tracy. – Wszystko w porządku. Sapper pilnuje tyłów. Człowiek od Pinkertona skinął głową i poprowadził Washingtona do sąsiedniego, dobrze oświetlonego pokoju. Okiennice były opuszczone, na stole zaś stało porządne radio, przy którym siedziała znajoma postać, która wstała na widok Gusa. – Czuję się jak pokutujący duch – powiedział O’Toole. – Spisałeś się wspaniale. – Bo jestem urodzonym aktorem, sir, a i pan nie wypadł najgorzej. Przez chwilę naprawdę miałem wrażenie, że siedzę na pokładzie starego Nauta i wyprowadzam go w ostatni rejs pod wodę. Aż mnie zatchnęło. Dobra była łajba i trochę jej szkoda. – Szlachetny koniec był jej pisany. Lepsze to niż stocznia złomowa, gdzie już ją kierowaliśmy. Spawy ciekły, reaktor puszczał i kadłub sztywny zaczynał pękać. Do samego końca dobrze nam służyła. – Jasne, ma pan rację, chociaż nie wiem, jak będzie z opadem radioaktywnym. Czy nam nie zagrozi..