Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Co jest źle? Co jest źle? - Może po prostu musimy szukać - podsunęła Taran. - No tak, ale... tu nie ma gdzie. Skała jest idealnie gład ka. A brzeg, to znaczy pas między bagniskiem a górą, nie ma żadnych śladów. - Mów sobie brzeg albo plaża - żartobliwie zapropo nowała Taran. - My i tak rozumiemy, o co ci chodzi. Móri powiedział po namyśle: - Cieniu, zastanawiałem się nad tą konstrukcją, na której spoczęło Słońce. Przywieźliście ją ze sobą? - Ależ nie! - A jeśli był to stos kamieni, to skąd wzięliście kamie nie? Leżały na brzegu? Czyżby zdążyli wznieść z nich tak wysoki stos w krótkim czasie, podczas kiedy ty le żałeś nieprzytomny z wycieńczenia? - Nie, nie. Na plaży na pewno nie było kamieni, go tów też jestem przysiąc, że nie na długo straciłem przy tomność. - Co więc ma to znaczyć? - Nie wiem - przyznał Cień zrezygnowany. Dolg bardzo się niepokoił. Czyżby na próżno sprowadzili tutaj całe gromady wyczekujących z nadzieją istot i ludzi? Dolg orientował się lepiej niż Mariatta. Zdawał sobie sprawę, gdzie podziały się wszystkie duchy przyrody. Wiedział, że dwojgu elfom wyznaczono zadanie zaprzyjaźnienia się z dziećmi, aby malcy nie opierali się przed wyruszeniem w drogę, wiedział też, że wszystkie pozostałe czuwają w okolicach domu, by nie wdarł się tam żaden intruz i na przykład nie wziął malców jako zakładników. Mariatta i jej dzieci byli lepiej strzeżeni, niż mogło im się śnić. Móriego nie opuszczała energia. - Cieniu, kiedy stałeś na szczycie tej góry... Mówiłeś, że plaża była całkiem pusta? -Tak - Co miałeś na myśli? Widziałeś na przykład ruszto wanie, na którym spoczęło Słońce? - Nie. Wzosiło się na tyle blisko skały, że z góry po zostawało niewidoczne. Chyba żebym się niebezpiecz nie wychylił. - Rozumiem. Ale czy poza tym nic na plaży nie by ło? Naprawdę nic? - Absolutnie nic. Wyglądało, jakbyśmy nigdy na niej nie stanęli... Urwał, z wolna twarz mu pojaśniała. - Rozumiem, do czego zmierzasz, przyjacielu. Szcząt ki statku! Wciągnąłem na ląd wielu z moich pobratym ców, którzy uchwycili się desek i innych części statku. - I nic z tego nie było na plaży? - Nie - odparł Cień z błyskiem zrozumienia w oku. - Z tego właśnie wzniesiono konstrukcję, rusztowanie dla Słońca. Zbudowano ją z wraku. - Dziękuję powiedział zadowolony Móri. Villemann pokiwał głową. - To wyjaśnia dlaczego nie ma tu nawet najmniejsze go śladu po stosie kamieni czy czymś podobnym. - Wszystko bobrze - stwierdził Uriel. - Ale czy to za prowadzi nas gdzieś dalej? - Właściwie nie - przyznał Móri. - Lecz w ten sposób rozwiązaliśmy już parę zagadek. Dolg się zastanawiał. - Sądzisz, że zyskalibyśmy coś, wchodząc na szczyt skały? Cień po długim namyśle odparł: - Nie, przecież tam byłem i, jak już mówiłem, nie mogłem leżeć nieprzytomny na tyle długo, by zdążyli wspiąć się na górę i tam ukryć Słońce. Nie, o tym trzeba zapomnieć. - Skąd wiesz jak długo byłeś nieprzytomny? - zaciekawiła się Taran - To mogło trwać przez jakiś czas. - Nie - zaprzeczył Cień. - Zorientowałem się po słońcu. Ledwie przesunęło się na niebie. Trwało to bardzo krótką chwilę ' Ale widzę, że trochę wam się to wszystko miesza. Pamiętajcie, że ocknąłem się tu, na plaży, podczas gdy oni wciąż jeszcze tutaj się znajdowali. Wznieśli rusztowanie, Słońce świeciło z niesłychaną mocą, a Wrota były otwarte. - Gdzie? - Natychmiast spytał Villemann. Cień rozłożył ręce. - Światło stało się niezwykle intensywne. Przyprawiało oczy o ból i w końcu musiałem je zasłonić. Uciekłem stąd i dopiero później wspiąłem się na szczyt góry. Chciałem sprawdzić, czy stamtąd ich nie zobaczę, ale oni już wtedy zniknęli. Próbowali ocenić, jak długi czas mógł upłynąć, zanim Cień zdołał okrążyć skałę, znaleźć drogę na szczyt i wspiąć się na samą górę. Musiało to trwać dosyć długo. -Iz góry absolutnie nic nie widziałeś - powtarzał Móri. - Zastanów się jeszcze raz. Cień usłuchał. - Nie - powiedział wreszcie, ale w głosie usłyszeli jak by niepewność. - Nie, niczego nie widziałem, natomiast... -Tak? - Zastanawiam się, czy przypadkiem czegoś nie słyszałem. Jakby słabego, ledwie słyszalnego postukiwania. Ale ono mogło dobiegać z każdej strony, mogłem je też usłyszeć przy jakiejś innej okazji. Nie, nie, to chyba nie ważne. Znów stanęli bezradni. Wówczas wysunął się jeden z Lemurów. - My byliśmy Strażnikami, strzegliśmy szafiru i farangila. Przypomina mi się coś bardzo istotnego. Wszyscy słuchali z uwagą. - Mów dalej - poprosił Móri. Lemur popatrzył na nich niepewnie. - Czy nie było tak, że ten, który zbliżał się do ukrytych kamieni, musiał dać się poznać? Przedstawić w sposób nie pozostawiający nawet cienia wątpliwości. Oczywiście - zawołał Dolg głośno, aż Nero zerwał się z ujadaniem. - Musiałem dać się poznać Starcowi na Islandii, wówczas chodziło o szkatułkę, którą dostałem w prezencie na chrzest, ale już jej nie mam, została w Austrii albo raczej sądzę, że Starzec ją zabrał. Tak, tak się stało. Do rozmowy włączyła się Strażniczka z bagnisk: - A wówczas, kiedy chodziło o szafir, błędne ogniki wystawiły ci świadectwo, pokazały ci drogę. - Zgadza się. Pewnie teraz, kiedy chodzi o samo Słońce, wymagania są znacznie surowsze. - Z całą pewnością - przyznał Cień. - Powinniśmy dać się zidentyfikować. Możemy wszak być rozbójnikami, którym przypadkiem wpadły w ręce towarzyszące Słońcu kamienie. Musimy przedstawić niezbity dowód na to, że przybywamy w czystych zamiarach. - Myślę, że jesteśmy na właściwej drodze - pokiwał głową Móri. - Czy mamy coś, w czego posiadanie nie mogli wejść rycerze? Co świadczy o tym, że my jesteśmy sobą? - Przedstawmy się najpierw - zaproponowała Taran. - Być może to nie wystarczy, ale zawsze będzie jakiś początek. - Dobry pomysł - pochwalił Cień. - Zacznij ty, Móri! - Chętnie. W którą stronę mam się zwrócić? Z braku innych możliwości obrócili się ku skale. - Jestem Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników. Jestem również ojcem Dolga, który przez naszego wy wodzącego się z Lemurów przyjaciela, Cienia, został wy znaczony do wskazania wszystkim drogi przez Wrota. By udowodnić, że mówi prawdę, Móri odprawił prastary islandzki rytuał magiczny, którego rycerze żadną miarą znać nie mogli. Potem naprzód wystąpił Dolg. - Noszę imiona Dolg Lanjelin Matthias. To ja znalazłem szafir i farangil i by dać temu świadectwo, narysu ję na skalnej ścianie symbole, które stale się pojawiają, a wywodzą się z dawnej Lemurii