Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ale w Twoich oknach było ciemno. Czekałem na przystanku długo, autobusy podjeżdżały, odjeżdżały. Nie przyjechałaś, nie wysiadłaś ani na „moim" przystanku na Wale, ani po stronie przeciwnej, przy Kry-nicznej. Minęła 22-ga, a w Twoich oknach wciąż było ciemno. Pozostały mi jeszcze dwa autobusy powrotne: 22.46 i 23.11. Około 22.30 zobaczyłem w oddali - w półświetle jarzeniówek - przechodzących od ulicy Zwycięzców na moją stronę Wału kobietę, mężczyznę i psa. Mężczyzna był drob- 172 ny, kobieta wyższa od niego i szczupła, w jasnym płaszczu. Boże, czyżby Ty?! Przeszli jezdnię i chodnikiem szli w moją stronę. Na przystanek. Spłoszyłem się, serce mi dygotało. Na wszelki wypadek odszedłem do schodów podziemnych (20 m od przystanku) i schowany aż po oczy czekałem, kiedy zbliżycie się - żeby was rozpoznać. Zbliżyliście się, usłyszałem wasze głosy. Uff! To nie byłaś Ty. Wróciłem na przystanek, do budki. Usiadłem. Oni rozmawiali na stojąco, nieopodal, półgłosem, w przyjaznej tonacji. Czterdziestolatkowie. Psisko (na moje oko wilczur, podpalany brzuch i podgardle) usiadł na ogonie i cały czas mnie obserwował. Wiedziałem, że wie, że go nie lubię. Podjechało „138". Kobieta ucałowała mężczyznę w obydwa policzki, on przygarnął ją prawą ręką (w lewej smycz), powiedział: Pa, kochanie - kobieta wsiadła, drzwi się zamknęły, autobus odjechał. Mężczyzna pomachał dłonią za autobusem, obejrzał się na mnie uważnie i poszedł z psem w kierunku przejścia podziemnego. Wtem usłyszałem chichot i słowa, wydało mi się, że „ty łobuzie". Wychyliłem się zza ścianki i zobaczyłem ich profilem: mężczyzna przykucnął, dotykali się nosami - pies miał otwarty pysk, mężczyzna usta i mlaskali się językami. Cofnąłem się za ściankę - odepchnięty obrzydzeniem. Po chwili wyjrzałem znowu. Mężczyzna i pies nie zeszli do przejścia podziemnego: okrążyli murek otaczający schody i skręcili w prawo, w ciemność, w zarośla, ku Wiśle. Poczułem pomieszaną z lękiem pokusę, żeby pójść za nimi. Podglądać. Co będą wyczyniać? 173 Powiał wiatr, zaszeleściły gałązki. Obejrzałem się na zarośla, między Wałem i Wisłą. Przez bezlistne jeszcze, dopiero pączkujące gałęzie i gałązki widać było hen, za Wisłą, na skarpie, rozświetloną Warszawę. Wybijał się żółty neon GOODYEAR na kilkunastopię-trowym galeriowcu po prawej stronie mostu Łazienkowskiego. Przestraszyłem się: ciemnych zarośli, neonu, Warszawy. Prędko poszedłem do przejścia (którym przyszli kobieta, mężczyzna i pies) i ulicą Zwycięzców pobiegłem na przystanek poprzedzający, przy Francuskiej. Czwartek. Goliłem się - wtem zastukał syn. Zadzwoniła! I co? List. „Na poczcie przy Dworkowej jest w poste restante list na hasło: James Duffy. Dziękuję". I odłożyła słuchawkę, zanim się odezwałem. Przynieść? Przynieś. Nie dałem rady dokończyć golenia. Opuściłem klapę i siedziałem bezradny. Bezmyślnie. Mój mózg nie nadążał. Nie przerabiał. Przeciążony komputer zawiesił się. Nawet nie wiem, ile trwało czekanie (piana zaschła). Kobieca koperta. Otworzyłem ją pilnikiem do paznokci. Litery duże, okrągłe, dziecinne. „Miły Panie! Przepraszam. W moim życiu wydarzyło się tymczasem coś nieodwracalnego. Za bukiet i za różę dziękuję. Życzę szczęścia. C." Stałeś, synu, czekałeś. Podałem ci list. Przeczytałeś. Usiadłeś na krawędzi wanny i, nie do uwierzenia, zawilg-ły ci oczy. Ja: Co się stało? Ty: Przepraszam. Bardzo cię, ojciec, przepraszam. Ja: Za co? 174 Ty: Wczoraj wieczorem, jak ciebie nie było, przeczytałem to opowiadanie. Wstrząsające jest. Piękne. I, ojciec, o tobie. I po chwili: Nie poznałem się na niej. Przepraszam. Ktoś ode mnie głupszy i niecierpliwszy, po takim ciosie pewno by się zamknął z zapasem alkoholu, żeby się upić i zasnąć, albo wyszedłby do knajpy, doprawił się, zaczepił, dałby komuś w dziób, co, jak wiadomo, prawie zawsze zostaje ukarane zasłużonymi kopniakami i siniakami w wyniku reakq'i wieloosobowej. Jako człek doświadczony zażyłem wielokrotność pastylek otępiających, ułożyłem się na wznak i patrząc w sufit, liczyłem do tysiąca i z powrotem, z nadzieją, że wcześniej czy później zapadnę w sen. I tak się stało. Kiedy coś mnie obudziło i otworzyłem oczy, ujrzałem w pokoju Horpynę. Babsko było wysokie, stare, wstrętne: z wulgarnym, pretensjonalnym makijażem (róż na policzkach, fioletowa szminka, przedłużone brwi), w długim brązowym płaszczu przewiązanym w talii czarnym pasem z wielką złotą klamrą na brzuchu