Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Od wielu lat żadnej wojny nie było i pewno nigdy już nie będzie. Zwykli ludzie, w gruncie rzeczy po prostu wszyscy — z nielicznymi wyjątkami, jak przypuszczam, oprócz paru ministrów i kilku wtajemniczonych osób z kręgów Ministerstwa Spraw Zagranicznych — nie mieli pojęcia, że może dojść do czegoś takiego jak wojna. To tylko fama — ekscytowano się i mówiono, że sytuacja wygląda naprawdę „całkiem poważnie” — to takie tylko mowy polityków. I nagle jednego ranka to się wydarzyło. Anglia przystąpiła do wojny. CZĘŚĆ PIĄTA WOJNA I Anglia przystąpiła do wojny. Stało się. Trudno mi będzie wyłożyć różnicę między tym, co czuliśmy wówczas i teraz. Teraz jesteśmy przerażeni, może i zdziwieni, lecz tak naprawdę nie zaskoczeni tym, że wybuchają wojny, wszyscy bowiem zdajemy sobie sprawę, że do wojen dochodzi; zdarzało się to w przeszłości i może zdarzyć się znowu lada moment. Od ostatniej wojny minęło ile lat? Pięćdziesiąt czy więcej? Co prawda, mieliśmy wielką wojnę burską i utarczki w Pendżabie, ale nie były to wojny, które dotykałyby nasz kraj — w gruncie rzeczy chodziło raczej o wielkie wojenne manewry, utrzymywanie potęgi na odległych terenach. To natomiast było co innego — znaleźliśmy się w stanie wojny z Niemcami. Otrzymałam telegram od Archie’ego: „Przyjedź do Salisbury jeśli możesz oczekuję spotkania”. Korpus Lotniczy zostanie zmobilizowany jako jeden z pierwszych. — Musimy jechać — powiedziałam do mamy. — Musimy. Bez większych ceregieli wyruszyłyśmy na dworzec. Miałyśmy przy sobie niewiele pieniędzy; banki pozamykano, ogłoszono moratorium i nie można było w mieście znaleźć gotówki. Wsiadłyśmy do pociągu i, jak pamiętam, choć miałyśmy trzy czy cztery banknoty pięciofuntowe, które mama zwykle na wszelki wypadek trzymała pod ręką, konduktorzy nie chcieli ich wziąć — nikt nie przyjmował banknotów pięciofuntowych. Na terenie całej południowej Anglii niezliczeni konduktorzy spisywali nasze nazwiska i adres. Pociągi się opóźniały, musiałyśmy przesiadać się na różnych stacjach, w końcu jednak dotarłyśmy tego wieczoru do Salisbury. Poszłyśmy do hotelu. Pół godziny po naszym przyjeździe zjawił się Archie, ale nie mógł nawet zostać na kolacji. Mieliśmy dla siebie zaledwie pół godziny. Potem pożegnał się i odszedł. Był pewny, jak zresztą wszyscy w Korpusie Lotniczym, że zginie i nigdy mnie już nie zobaczy. Jak zwykle jednak zachował spokój i pogodę ducha. Wszyscy ci chłopcy z Korpusu Lotniczego uważali, że wojna oznacza koniec, i to szybki, przynajmniej dla pierwszego rzutu. Wiedzieli, że Niemcy mają silne lotnictwo. Ja wiedziałam na ten temat mniej, lecz też byłam pewna, że się z nim żegnam i więcej go nie zobaczę, choć próbowałam podobnie jak on zachować pogodę ducha i pozorną ufność. Pamiętam, tego wieczoru położyłam się do łóżka i zalałam łzami. Płakałam długo. Wydawało mi się, że chyba nigdy nie przestanę, tymczasem sama nie wiem kiedy, najzupełniej niespodziewanie, zapadłam w głęboki sen, z którego obudziłam się dopiero późnym rankiem następnego dnia. Ruszyłyśmy w powrotną drogę do domu, podając znowu konduktorom swoje nazwiska i adres. Trzy dni później nadeszła pierwsza wojenna kartka z Francji. Wydrukowane były na niej zdania, które nadawca mógł jedynie wykreślić lub pozostawić, takie jak: JESTEM ZDROWY, JESTEM W SZPITALU i tym podobne. Kiedy nadeszła, uznałam ją — na przekór jakże skąpej dawce informacji — za dobry omen. Pobiegłam do swojej filii Ochotniczego Towarzystwa Niesienia Pomocy Rannym, żeby zobaczyć, co się dzieje. Przygotowywałyśmy i zwijałyśmy góry bandaży oraz kosze tamponów dla szpitali. Część tego, co robiłyśmy, miała sens, znacznie więcej jednak sensu nie miało, prócz tego, że w ten sposób wypełniało się czas do przybycia pierwszych rannych. Nastąpiło to zresztą szybko, bezlitośnie szybko. Zaproponowano, żeby przyjeżdżającym od razu na dworcu zaoferować posiłek. Muszę powiedzieć, że był to jeden z najgłupszych pomysłów, jaki mógł przyjść do głowy komendantowi. Rannych karmiono na całej trasie od Southampton i gdy wreszcie znaleźli się na stacji w Torquay, najważniejszą rzeczą było wynieść ich z pociągu na noszach, załadować do karetek i odwieźć do szpitala. Okazało się, że trudno wkręcić się do szpitala (przerobionego z ratusza) i pielęgnować rannych — konkurencja była bardzo duża. Do opieki ściśle pielęgniarskiej wybierano przede wszystkim osoby w średnim wieku i takie, które miały jakieś doświadczenie w zajmowaniu się mężczyznami w chorobie. Młode panny do takich zajęć się nie nadawały. Kolejna grupa, nazywana salowymi, zajmowała się sprzątaniem i utrzymywaniem w czystości ratusza: czyściła klamki, myła podłogi i wykonywała innego rodzaju posługi. I wreszcie był personel kuchni. Kilka osób, które nie chciały się zajmować rannymi, wyznaczono do prac kuchennych. Z drugiej strony jednak salowe traktowano jako siły rezerwowe niecierpliwie oczekujące na podjęcie pracy pielęgniarskiej, jak tylko zwolni się miejsce. W szpitalu pracowało koło ośmiu dyplomowanych pielęgniarek, a cała reszta rekrutowała się z OTNPR. Pani Acton, osoba imponująca, pełniła funkcję siostry przełożonej, ponieważ była członkiem zarządu OTNPR. Cieszyła się wielkim posłuchem i znakomicie całą rzecz zorganizowała. Szpital mógł przyjąć ponad dwustu pacjentów i wszystkie zostałyśmy ustawione w szeregu, żeby przyjąć pierwszą partię rannych. Chwila ta nie pozbawiona była swoistego komizmu. Pani Spragge, żona generała i burmistrzowa, niewiasta bardzo przystojna, wystąpiła przed nas, żeby ich powitać, i symbolicznie padła na kolana przed pierwszym przybyszem, który przyszedł do szpitala na własnych nogach. Poleciwszy żołnierzowi usiąść na łóżku ceremonialnie zdjęła mu buty. Mężczyzna ów, muszę dodać, wyglądał na szalenie zdziwionego, szczególnie że, jak wkrótce stwierdziłyśmy, nie odniósł żadnej rany na wojnie, tylko był epileptykiem. Zupełnie nie pojmował, dlaczego wyniosła dama ściąga mu nagle w środku dnia buty. Dostałam się do szpitala, ale jedynie jako salowa i zabrałam się gorliwie do czyszczenia klamek. Po pięciu dniach przeniesiono mnie na salę. Wiele z pań w średnim wieku nie miało w ogóle do czynienia z prawdziwym pielęgnowaniem i osoby te, choć pełne współczucia i dobrych chęci, nie zdawały sobie sprawy, że opieka nad rannymi to przede wszystkim takie rzeczy, jak podawanie basenów i kaczek, oczyszczenie ceratowych podkładów, ścieranie wymiocin i odór ropiejących ran. W ich przekonaniu, jak mi się wydaje, miało to polegać głównie na poprawianiu poduszki i przekazywaniu naszym dzielnym chłopcom cichym, łagodnym głosem słów otuchy. Tak więc idealistki skwapliwie rezygnowały z tej działalności — nie myślały nigdy, że będą musiały robić coś takiego, mówiły. Młode wytrzymałe dziewczyny zajmowały ich miejsce przy łóżkach. Na początku trudno się było w tym wszystkim połapać