Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Uderz i nie znaj w ciosach miary! Siedziałem, usiłując nie słuchać. Nie było żadnego akompaniamentu muzycznego, żadnych przyborów liturgicznych ani symboli poza niewielkim znakiem krzyża, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolone męskie głosy wzniosły się i powoli opadły w mrocznym i smutnym hymnie, który obiecywał im jedynie ból, troskę i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modlitwie o śmierć na polu bitwy zaniosła się żałobnym łkaniem ostatnia linijka i padła komenda „Do nogi broń". Grupowy wezwał szeregi do rozejścia się, a oficer, nie patrząc na mnie, przemaszerował obok samochodu i wszedł do wejścia, w którym uprzednio zniknął mój przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijał, poznałem, że oficerem tym jest Ja-methon. Chwilę później przewodnik przyszedł po mnie. Lekko powłócząc zesztywnia-łą nogą, udałem się w ślad za nim do wewnętrznego pomieszczenia, gdzie nad samotnym biurkiem paliło się światło. Gdy zamknęły się drzwi, Jamethon powstał i skinął mi głową. Na klapach munduru miał spłowiałe naszywki komendanta. Gdy wręczałem mu nad biurkiem listy uwierzytelniające, blask wiszącej lampy padł mi na twarz, oślepiając mnie kompletnie. Odstąpiłem krok do tyłu i zacząłem gwałtownie mrugać powiekami, nie widząc wyraźnie twarzy Blacka. Gdy wreszcie zdołałem skupić na niej wzrok, ujrzałem ją przez chwilę tak, jak gdyby była starsza, bardziej szorstka, wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanatyzmu, podobna do twarzy, która widniała w mojej pamięci ponad zamordowanymi jeńcami na Nowej Ziemi. Wreszcie oczy zogniskowały mi się całkowicie i ujrzałem go takim, jaki był naprawdę. Ciemnolicy, szczupły, lecz raczej szczupłością młodzieńczą niż pochodzącą z zagłodzenia. To nie jego twarz wypalona została w mej pamięci rozżarzonym żelazem. Rysy miał regularne, przechodzące nieomal w urodziwe, cienie pod zmęczonymi oczyma, a pełną spokoju i opanowania sztywność ciała, mniejszego i drobniejszego niż moje, wieńczyła prosta i znużona linia warg. Nie zajrzawszy do listów uwierzytelniających, trzymał je w ręku. Usta podniosły mu się nieco w kącikach, z powagą i znużeniem. 151 — I bez wątpienia, panie Olyn — rzekł — drugą kieszeń ma pan wypełnioną wystawionymi na Światach Egzotycznych pełnomocnictwami na przeprowadzenie wywiadów z żołnierzami i oficerami, przybyłymi z Dorsaj, i tuzina innych światów, by stać się nieprzyjaciółmi Wybrańców Bożych na wojnie? Uśmiechnąłem się. Ponieważ miło było znaleźć go tak silnym, po to tylko, by z większą przyjemnością go pokonać. Rozdział 23 Przyjrzałem mu się z odległości przeszło trzech metrów. Grupowy z Zaprzyjaźnionych, który pozabijał jeńców na Nowej Ziemi, także mówił o Bożych Wybrańcach. — Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentów — rzekłem. — Służba Prasowa i jej członkowie cechują się bezstronnością. Nie opowiadamy się po żadnej ze stron. — Prawo — nie zgodził się ze mną ciemnolicy młodzieniec — się opowiada. — Tak, komendancie — odparłem. — Ma pan rację. Tylko że czasami nie wiadomo, gdzie to Prawo się znajduje. Pan i pańskie oddziały jesteście teraz najeźdźcami na świecie należącym do układu planetarnego, którego wasi przodkowie nigdy nie skolonizowali. Waszym zaś przeciwnikiem są oddziały najemne na żołdzie dwóch światów, które nie tylko mają swoje miejsce pod słońcami Pro-cjona, ale i są zobowiązane do obrony mniejszych światów swojego układu... do których zalicza się St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje się po waszej stronie. Nieznacznie potrząsnął głową i odrzekł: — Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani. Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł na trzymane w ręku papiery. — Ma pan coś przeciwko temu, bym usiadł? — zapytałem. — Mam chorą nogę. — Ależ oczywiście. — Skinął głową w kierunku stojącego przy jego biurku krzesła i gdy już usadowiłem się na miejscu, poszedł za moim przykładem. Przebiegłem wzrokiem rozłożone przed nim na biurku papiery i zauważyłem stojącą na jego krańcu solidografię jednego z bezokiennych kościołów o wysokich szczytach, jakie budowali Zaprzyjaźnieni. Był to symbol, którego posiadanie było zupełnie legalne, lecz przypadkowo na przednim planie zdjęcia znajdowało się jeszcze troje ludzi, starszy mężczyzna, kobieta i dziewczynka lat około czternastu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobieństwo do Jamethona. Zerknąwszy znad listów uwierzytelniających, zauważył, że im się przyglądam, i jego wzrok przesunął się na solido i z powrotem, jak gdyby chciał ich przede mną ochronić. — Wymaga się ode mnie, jak widzę — rzekł, ściągając mój wzrok z powrotem 153 na siebie — bym zapewnił panu współpracę i wszelkie środki. Znajdziemy tutaj dla pana kwaterę. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowcą? — Dziękuję — odparłem. — Wystarczy mi ten wynajęty samochód na zewnątrz. A prowadzić będę sam. — Jak pan sobie życzy. — Odłożył przeznaczone dla siebie dokumenty, pozostałe mi zwrócił i pochylił się ku umieszczonej w blacie biurka krateczce. — Grupowy! — Tak jest! — odpowiedziała bezzwłocznie krateczka. — Kwatera dla samotnej osoby cywilnej płci męskiej. Zlecenie parkingowe na pojazd cywilny, parking personelu. — Tak jest. Głos z krateczki wyłączył się. Jamethon Black spojrzał na mnie zza biurka. Zrozumiałem, że oczekuje, iż sobie pójdę. — Komendancie — rzekłem, wkładając listy uwierzytelniające z powrotem do walizeczki — dwa lata temu pańscy Starsi Kościołów Zjednoczonych na Harmonii i Zjednoczeniu stwierdzili, iż rząd planetarny St. Marie nie wywiązał się z pewnych spornych zobowiązań kredytowych, a zatem przysłali tu korpus ekspedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania płatności. Jaka część tego korpusu, w postaci ludzi i sprzętu, pozostała przy panu? — Informacja ta, panie Olyn — odrzekł — zastrzeżona jest tajemnicą wojskową