Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
- Czegoś mnie to nauczyło. Wystarczy ten jeden raz. Będę miał po tym jaśniejszy pomyślunek. Rozumiesz, jak to jest? Jerzy Willard nie rozumiał, ale przeszedł mu gniew o Helenkę i poczuł taką sympatię do tego bladego, roztrzęsionego chłopca, jak jeszcze nigdy przedtem do nikogo. Z matczyną troskliwością upierał się, żeby Tom wstał i trochę sobie pospacerował. Znowu wrócili do drukarni i siedzieli cicho w ciemnościach. Reporter nie umiał dojść przyczyny, dla której Tom tak się zachował. Kiedy chłopak raz jeszcze wspomniał o Helence, Jerzy znów się rozzłościł i zaczął go besztać. - Tylko bez tego - powiedział ostro. - Nigdzieście razem nie byli. Co ci każe tak paplać? Co ci każe wygadywać takie rzeczy? Odczep się, mówię, słyszysz? Tom poczuł się urażony. Nie mógł wszcząć kłótni z Willardem, bo w ogóle nie potrafił się kłócić, więc wstał, żeby wyjść. Kiedy Jerzy upierał się przy swoim, Tom wyciągnął dłoń, położył mu ją na ramieniu i spróbował wyjaśnić. - No tak - powiedział łagodnie. - Sam nie wiem, jak się to stało. Po prostu byłem szczęśliwy. Otóż to właśnie, rozumiesz. Helenka mnie tak uszczęśliwiła i - noc. Za chciało mi się cierpieć, jakoś zadać sobie ból. Myślałem, że tak właśnie powinienem zrobić. Chciało mi się cierpieć, rozumiesz, bo wszyscy cierpią i czynią zło. Długo myślałem, co by tu zrobić, ale wszystko na nic. Czego się dotkniesz, to zaraz odbija się na innych. Tom Foster podniósł głos i raz w życiu prawie się podniecił. - To zupełnie jak z grą miłosną, o to mi chodzi - wyjaśnił. - Nie rozumiesz, jak to jest? Bolało mnie to, co robię, i koślawiło cały świat. Dlatego też to zrobiłem - cieszę się. Czegoś mnie to nauczyło, otóż to, tego mi właśnie było potrzeba. Nie rozumiesz? Chciałem się czegoś nauczyć, wiesz. Dlatego też to zrobiłem. ŚMIERĆ Klatka schodowa, którą szło się do gabinetu doktora Reefy, w bloku Heffnera nad paryskim magazynem mód, była skąpo oświetlona. Przy wejściu na schody umocowano na ścianie lampę z zasmolonym szkłem. Jej blaszany odblask, zżarty przez rdzę, pokrywał kurz. Ci, co szli na górę, wstępowali śladem wieluset stóp. Drewniane stopnie ugięły się z czasem i zagłębienia w nich znaczyły całą drogę. U szczytu schodów, kto skręcił w prawo, trafiał do drzwi doktora. W lewo ciągnął się mroczny korytarz zapchany rupieciem. Stare krzesła, manekiny, drabinki sklepowe i puste skrzynie leżały w ciemnościach grożąc łydkom obdarciem skóry. Ta sterta rupiecia należała do paryskiego magazynu mód. Wybrakowane kontuary albo półki sklepowe ekspedienci wnosili na schody i zwalali na stos. Doktor Reefy miał gabinet wielki jak stodoła. Na samym środku gabinetu rozsiadł się opasły piec. U spodu obsypywały go trociny w ogrodzeniu z ciężkich desek przybitych do podłogi. Pod drzwiami stał ogromny stół, mebel z magazynu krawieckiego, na którym niegdyś demonstrowano garnitury klientom. Zawalały go książki, butelki i instrumenty lekarskie. Na brzegu stołu leżały trzy, cztery jabłka, podarek od przyjaciela, Jana Spaniarda, który miał szkółkę drzewek owocowych i kiedy wchodził do pokoju, wyciągał ukradkiem jabłka z kieszeni. W sile wieku doktor Reefy był wysoki i niezgrabny. Nie nosił jeszcze siwej brody, tylko górną wargę ocieniał mu brunatny wąs. Doktor nie prezentował się tak ujmująco, jak w późniejszych latach i nie umiał sobie poradzić z własnymi rękoma i nogami. W letnie popołudnie Elżbieta Willard wchodziła czasami po wysłużonych schodach do gabinetu doktora Reefy; była już dawno po ślubie, a jej syn, Jerzy, liczył sobie lat dwanaście czy czternaście. Jej smukła postać zaczęła się już garbić i przybierać ów niedbały, apatyczny wygląd. Na pozór odwiedzała doktora ze względu na swoje zdrowie, ale nie tylko po to złożyła mu kilka wizyt. Owszem, mówili i o zdrowiu, lecz przede wszystkim rozmawiali o jej życiu, o życiu ich obojga i dzielili się myślami, jakie nasunęły im lata przeżyte w Winesburgu. W ogromnym pustym gabinecie siedzieli przyglądając się sobie, złączeni wyraźnym podobieństwem. Nie ciała, bo i kolor oczu mieli różny, i nosy mieli różne, i okoliczności ich życia ze sobą się nie pokrywały, ale coś w ich duszy tęskniło za tym samym, pragnęło tego samego wyzwolenia i zostawiłoby w pamięci przygodnego widza wrażenie podobieństwa. Później, kiedy już doktor się postarzał i ożenił z młodą dziewczyną, często jej opowiadał o owych godzinach spędzonych ze swoją pacjentką i wyrażał wówczas niejedno, czego niegdyś nie umiał powiedzieć Elżbiecie. Na starość stał się nieledwie poetą i sprawom minionym nadawał kształt poetycki. - Nadszedł taki czas w moim życiu, kiedy czułem potrzebę modlitwy, wynalazłem więc własnych bogów i do nich się modliłem - mówił. - Nie używałem słów, nie padałem na klęczki, siedziałem tylko w krześle zupełnie bez ruchu. W letnie popołudnia, kiedy upał i spokój panowały na Main Street, albo zimą, kiedy dni ciągnęły się ponure, moi bogowie schodzili do gabinetu i myślałem sobie, że nikt nie wie o nich. I przekonałem się, że właśnie Elżbieta wiedziała, że wielbiła ona tych samych bogów. Mam wrażenie, że przyszła do gabinetu, bo myślała, że zastanie w nim bogów, ale ucieszyła się spostrzegłszy, że nie jest sama. Tego przeżycia nie da się wytłumaczyć, choć przypuszczam, że trafia się ono stale mężczyznom i kobietom w najrozmaitszych okolicznościach. W letnie popołudnia, kiedy Elżbieta i doktor siedzieli w gabinecie i rozmawiali o sobie, wspominali nie tylko swoje życie. Czasem doktor błysnął epigramatem. I chichotał zaraz z uciechy. Od czasu do czasu po chwilach ciszy padało słowo lub aluzja, która rzucała dziwne światło na ich osobiste przeżycia, z życzeń rodziły się pragnienia, a na wpół zwiędłe tęsknoty nagle rozkwitały blaskiem. Zazwyczaj słowa płynęły z ust kobiety, wypowiadała je nie patrząc na doktora. Z każdą wizytą wyrażała się coraz swobodniej i po godzinie lub dwóch schodziła po schodach na Main Street czując się odrodzona i uodporniona przeciwko okrutnej nudzie swojego bytowania. Niemal z dziewczęcą gracją szła ulicami, ale kiedy wróciła na swoje krzesło pod oknem i kiedy zapadł zmrok, a dziewczyna z jadalni przyniosła jej na tacy posiłek - wszystko stygło