Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nieważne, w jaki sposób... Opowieść zaczęła się dziwnie rwać, a przez ciało opowiadającego przebiegł silny dreszcz. Przechylił do przodu swój potężny, jakby złamany kark i oblizał się bezwstydnie monstrualnie wielkim, czerwonym jęzorem. Coraz bardziej zdawał się zatracać ludzkie cechy. Chłopiec nie mógł nie dostrzec tego wszystkiego. I on zadrżał, ale prawdopodobnie ze strachu. Ostrożnie podniósł się z krzesełka i rozejrzał niespokojnie. Kola rozchylił gałęzie i sprężył się do skoku. - A... ta kobieta... - wyjąkał brat papieża - nazywa się... - Odpowiem anegdotą - odparł chrapliwie wilkołak -albo lepiej wierszykiem. Ku zdumieniu Eliadego i ukrytego w krzakach detektywa, wyrecytował, a właściwie wywarczał, marszcząc pysk: Powiem ci w słowach kilku, Co myślę o tym wilku: Gdyby nie był na obrazku, Zaraz by cię zjadł, głuptasku. - Różnica polega tylko na tym - dodał, bardzo już niewyraźnie - że ja na obrazku nie jestem. A ona nazywa się... HEKATE!!! Imię przyjaciółki Jarowita było najwyraźniej umówionym hasłem, bo ze wszystkich stron rozległo się bratnie wycie. Stolik runął na ziemię wraz z zawartością. Wilkołak przesadził go jednym susem i już przyciskał do ziemi szamoczącego się chłopca. Kłapnął nad jego twarzą zębami, by uciszyć jęk przerażenia. Chwilę potem przydusił potężną łapą gardło ofiary. Parę sekund później siedział mu już na grzbiecie Azimow. Wziąwszy wilczy tułów w kleszcze nóg, jak prawdziwy strzygoń wpił się pazurami w potężny kark stwora, równocześnie próbując kłami rozerwać mu gardło. Zwierz pod nim miotał się jednak straszliwie, nie wypuszczając chłopaka. Kelner, który niebacznie znalazł się w pobliżu, otrzymał w pierś straszliwy cios wilczej łapy i odleciał kilka metrów do tyłu. Wokół wybuchła wrzawa, przenikliwe gwizdki policjantów mieszały się z wściekłym wyciem wilkołaków. Zwierz nagle zwiotczał, przycichł i zastygł nieruchomo. Tylko pazury wciąż kurczowo drapały ziemię w ostatnim spazmie. Zdumiony Kola natrafił na bystre spojrzenie młodego przyjaciela spod kłębu burego futra. W ciemnych oczach migotał wyraz ironicznego triumfu. Podczas szamotaniny lonesco w odpowiedniej chwili wydobył z wiszącego na szyi krucyfiksu sztylet o srebrnym ostrzu. Aż po nasadę tkwiło teraz w sercu wilkołaka. Chłopak był cały zlany dymiącą, czarną posoką. Detektyw pomógł mu wstać. - My, dzieci Transylwanii, mamy swoją dumę - usłyszał po raz drugi tej nocy. Wciąż nie byli bezpieczni. Wokół trwała zażarta walka ludzi z potworami. Osinowe kołki i srebrne kosy przeciw pazurom i kłom. Azimow chwycił chłopca za rękę i pobiegł z nim w stronę lądowiska ciemnolotów. Chwilę później dotarli bez przeszkód do chiroptera Wieczorka. Nie było sensu czekać na inspektora. Lecieli ku Pradze. Ciężkie, napięte milczenie. Prowadzący pojazd Nikołaj wpatrywał się uporczywie w przybliżające się ku nim dachy prawobrzeżnej Warszawy, jakby mógł dostrzec tam wytłumaczenie sensu wszystkiego, w co się ostatnio wplątał. - Niezbyt miło skończyło się królewskie garden party - przerwał w końcu ciszę Eliade. - I jak zwykle wszystko przeze mnie. Muszę chyba okropnie wyglądać. - Rzeczywiście - potwierdził z irytacją detektyw - wyglądasz jak psu z gardła wyjęty. - Ty też nie jesteś miły - skonstatował chłopiec z urazą. - Czego się spodziewałeś? - warknął Azimow, wcale nie milej niż wilczy kompan Bartosza. - O co ci chodzi? - Jesteś jak perfumy z wiciokrzewu. Ładnie pachniesz, lecz duże dawki wywołują wymioty. lonesco przestał się odzywać. Detektyw tym bardziej nie chciał kontynuować rozmowy. Coś między nim a tym młodzikiem zgasło, zanim jeszcze zapłonęło na dobre. Może raczej na złe. Przysiągł sobie, że kiedy tylko dotrą do Bieriozki, odejdzie natychmiast, choćby stanęła mu na drodze cała policja świata. Rozważał nawet możliwość zawiadomienia Sacharowa o klęsce poszukiwań. Tymczasem przyglądał się ogromniejącym przed ich oczami dwujęzycznym neonom i billboardom. Z uśmiechem zauważył reklamę rewii, którą widział w zeszłym sezonie w Petersburgu, Ruskije zombiaki mieszajut w riestoranie. Przypomniał sobie krążący wówczas po stolicy dowcip, jak łatwo przemienić rosyjskiego swietlaka w zombie. Wystarczy wlać w niego pół litra czystego spirytusu. Kiedy wysiedli na dziedzińcu pustej, mrocznej Bieriozki, doszły ich z portierni łagodne melodyjne dźwięki. Zwiastowały jakby wytchnienie, ukojenie. Raźnym krokiem ruszyli do teatru. Stary portier przywitał ich załzawionym spojrzeniem. Kiwał się miarowo za kontuarem i brzdąkał na bałałajce. Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, by stwierdzić, iż jest kompletnie pijany. Automatycznym gestem sięgnął pod ladę i położył na niej klucze do apartamentów dyrektora, wydając przy tym nieartykułowane pomruki. Kola wziął do ręki potężny pęk żelastwa i zważył go w dłoni. To było z pewnością coś staromodnego, ale konkretnego. Karty magnetyczne nie wszędzie na szczęście zastąpiły wielowiekową tradycję i przyjemny chrobot klucza obracanego w zamku. - Muszę się umyć - oznajmił Eliade. Azimow skinął ze zrozumieniem głową. Chłopak wyglądał rzeczywiście okropnie, od stóp do głów zlany czarną posoką wilkołaka. Siwobrody portier niespodziewanie się ożywił. Nadludzkim wysiłkiem wychylił się zza kontuaru i wyciągnął dłoń w stronę zejścia do podziemi. - Tam... bania... - wybełkotał z wyraźnym moskiewskim akcentem. lonesco pojął go doskonale. Pochylił głowę, aż pozlepia-na krwią grzywa spadła mu na twarz, po czym odwrócił się i zaczął wolno schodzić do piwnicy. Gdy zniknął z pola widzenia, gdzieś w dole zabłysło mdłe, czerwonawe światełko. Kola pozostał pośrodku holu z kluczami w dłoniach, niepewny, co powinien teraz zrobić. Nie miał szczególnej ochoty na wspólną kąpiel, pamiętał jednak, że zobowiązał się chronić młodzika. Mam jeszcze jedno wyjście. Drzwiami. Wyjdę i nigdy nie wrócę - przemknęło mu przez głowę. Nim zdołał podjąć jakąkolwiek decyzję, odpowiedzią ma jego wątpliwości był dochodzący z podziemi krzyk przerażenia, potem tupot wielu nóg. A może i nie nóg. Raczej kopyt. Detektyw rzucił się w stronę schodów. Wtedy zza kolumn, kandelabrów i ze wszystkich możliwych ciemnych zakamarków teatralnego westybulu poczęły wyłaniać się dziwne postacie, jakich Kola w życiu nie widział, chyba na ilustracjach ze starej skazki. Rogate, kosmate, kopytne, a mimo to dwunożne i, co gorsza, raczej inteligentne. W każdym razie ich rubinowe ślepia jarzyły się dosyć rozumnie. Może z tuzin bestii zastąpiło mu drogę. - Witaj, sssłodziutki - zasyczał największy, wywalając z paszczy ogromny jęzor. - Pozzznaj moc nassszego pana, Twardowssskiego... Najniespodziewaniej dla samego siebie Kola parsknął śmiechem. Nie ma to jak wpaść z deszczu pod rynnę