Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ocknąłby się, krzycząc z bólu, ale byłby zdrów. Opuchlizna i opuchlizna, ale żadnej krwi prócz tego śmiertelnego fioletu pod skórą. — Czy go zabiłem? Nie zrobiłem nic złego! Ja tylko uderzyłem piłkę! Najgorsze chwile. Żyje, ale jest ciężko ranny i zupełnie nie masz pojęcia, co począć. Możesz jedynie patrzeć i modlić się, i zaciskać pięści, wściekając się na swoją głupotę i nieporadność. Czemu nigdy nie poszedłeś na kurs pierwszej pomocy? A co będzie, jeśli on umrze, a ty będziesz tylko się przyglądał? Co powie jego matka? Jak 85 będzie wyglądać reszta twojego życia? Twój umysł jest jednym wielkim przerażeniem. Twoje serce jest jednym wielkim strachem. W karetce był telefon, ale zbyt pochłonęło mnie ob- serwowanie sanitariuszy zajętych Lincolnem. Nie po- myślałem, by zadzwonić do Lily, póki nie dojechaliśmy do szpitala i nie wwieziono go na wózku do izby przyjęć. Lekarz wkroczył do sali i bezceremonialnie kazał mi wyjść. — To mój syn, doktorze. — Świetnie. Zajmę się nim jak własnym. A teraz proszę wyjść. Powiem panu wszystko, co zdołam, za parę minut. W recepcji wypełniłem niezbędne formularze i za- dzwoniłem do „Ciżby i mocy". Lily nie było, ale powie- działem, co trzeba, jednej z kelnerek, która obiecała ją znaleźć. Czego Ty chcesz? Paru lat mego życia? Pozwól mu żyć. Co mogę zrobić, by go uratować? Pozwól mu żyć. Czułem się o dziesięć lat starszy. Chciałem upaść na kolana, na łokcie. O Boże, proszę pomóż mu z tego wyjść, a już zawsze będę dobry. Przysięgam Ci. Po prostu pozwól dzieciakowi żyć, a ja zrobię, co zechcesz. Pójdę do kościoła. Przestanę rysować. Opuszczę Lily. Pozwól mu wyzdrowieć. Och, proszę. Twarze ludzi w izbie przyjęć są zarówno przygnę- bione, jak i pełne oczekiwania. Część z nich przygoto- wana jest na najgorsze, część okazuje przymilną na- dzieję psa, którego uderzono, a on mimo to czołga się do nóg pana, by przekonać się, że między nimi wszyst- ko w porządku. Pewien mężczyzna opierał się o ścianę, żując własny palec, jakby to było pieczone żeberko. Patrzył wyłącznie na swoją rękę. Dziecko w pięknie odprasowanej, żółtej sukience usiłowało bawić się w chowanego z matką, która kołysała się w tył i przód z zamkniętymi oczami. 86 Dziecko zasłoniło twarz ramieniem, potem znów ją od- słoniło z wyrazem zachwytu na twarzy. Raz, dwa, trzy, szukaj. Dostrzegła, że ją obserwuję: szybko schowała się u boku matki. — Przestań! Przestań, słyszysz? Kobieta chwyciła zaskoczoną dziewczynkę za ramię i mocno nią potrząsnęła. Chciałem podejść i powstrzy- mać ją, ale wiedziałem, że dosyć już narobiłem szkód. — Po prostu zostań tu i siedź spokojnie. Proszę! Czy mogłabyś się uspokoić, na miłość boską? Na twarzy dziewczynki malowały się strach i zasko- czenie. Nic z tego, co się działo w szpitalu, nawet to, co przydarzyło się osobie, na którą czekała, nie było gorsze niż ten krzyk opiekunki. Być może powiedzą jej: „Tatuś nie żyje" albo: „Mamusia jest bardzo chora", ale to dotknie ją o wiele mniej niż ta pełna lęku furia. W jej pojęciu to był koniec świata. Stojąc w bezruchu, włożyła kciuk do ust i spojrzała na mnie z bezgraniczną niena- wiścią. Czyjaś ręka dotknęła mego ramienia i nim się od- wróciłem, męski głos zapytał: — Pan Aaron? Przez chwilę myślałem, że pomylili mnie z kimś in- nym. Aaron? Potem przeszedł mi po plecach dziwny, nienaturalny dreszcz, jak szelest liści przed burzą, i uświadomiłem sobie — oni sądzą, że jestem Rickiem Aaronem. Odwracając się, chciałem to sprostować. Wtedy przy- szło mi na myśl, że postąpili tak, ponieważ to ja przy- jechałem z chłopcem i oświadczyłem, że jestem jego ojcem. Lekarz nazywał się Casey. William Casey. Stojąc w obliczu prawdy, przyglądałem się zbyt długo jego identyfikatorowi. William Casey. — Panie Aaron, wszystko będzie dobrze. Pański chło- piec jest szczęściarzem. Piłka uderzyła go w skroń i ogłuszyła. Ma wielką opuchliznę i przez jakiś czas będzie mu dokuczał piekielny ból głowy, ale prócz tego 87 wszystko jest w porządku. Żadnego złamania ani poważ- nego wstrząsu. Odzyskał przytomność, jak tylko pan wyszedł. — TAK! — Wyrzuciłem obie pięści prosto w górę i zamknąłem oczy. — TAK! — Chcemy go tu zatrzymać do rana na obserwacji, ale to tylko zwyczajowa procedura. Jestem pewien, że nic złego się nie stało. Potrząsałem i potrząsałem dłonią doktora Caseya, póki jej delikatnie nie uwolnił i nie kazał mi spokojnie usiąść i wziąć głęboki oddech. — Ale z jego głową wszystko będzie dobrze? Nie będzie żadnych późniejszych komplikacji czy... — Z tego, co widzę, nie