Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Zacisnąłem gracko dłonie na pionowych prętach i w pierwszej chwili pomyślałem, że ich już nie puszczę do dnia sądu ostatecznego. Dziobnięcie. Gołąb popatrzył na mnie błyszczącymi paciorkami z prawie ludzkim zadowoleniem. Najwyraźniej był świadom mojej niemocy i własnej potęgi. Do złudzenia przypominał Cressnera w chwili, kiedy ten z namaszczeniem wyprowadzał mnie na balkon po przeciwnej stronie budynku. Chwyciłem się z całych sił balustrady i kopnąłem gołębia. Trafiłem idealnie. Wrzasnął, aż zagrało mi w duszy, i obrzydłe ptaszysko, jak wystrzelone z katapulty, poszybowało swobodnie w powietrzu, machając rozpaczliwie skrzydłami. Kilkanaście siwych piór uniosło się w przestrzeni. Niektóre wylądowały na gzymsie, a reszta łabędzim lotem zaczęła opadać ku ziemi, szybko niknąc mi z oczu. Ciężko dysząc, wgramoliłem się na balkon i opadłem jak zużyta ścierka. Mimo przenikliwego chłodu, pot ściekał ze mnie strumieniami. Nie wiem, jak długo leżałem na tym balkonie, dochodząc do siebie. Drapacz chmur z bankowym zegarem był zasłonięty, a ja nie noszę zegarka. Zanim mięśnie zdążyły mi zupełnie zesztywnieć, usiadłem i spuściłem skarpetkę. Skórę na prawej kostce miałem poszarpaną i obficie ciekła z niej krew, ale rana wyglądała na powierzchowną. Niemniej jeśli zamierzałem podjąć wędrówkę i ukończyć ją szczęśliwie, musiałem coś z tym zrobić. Bóg jeden wie, jakie świństwa przenoszą gołębie. Początkowo myślałem, żeby ranę obandażować, ale przyszło mi do głowy, że w razie, gdyby gałgan się odwiązał, mógłbym nadepnąć na jego koniec, a to miałoby tragiczny finał. Na ranę przyjdzie czas. Wtedy będę mógł sobie kupić bandaży za dwadzieścia tysięcy dolarów. Podniosłem się z balkonu i obrzuciłem tęsknym spojrzeniem ciemny apartament. Opuszczony, pusty, nie zamieszkany. Na balkonowe drzwi spuszczona została masywna osłona przeciw-wiatrowa. Naturalnie, sforsowałbym ją bez trudu, ale tym samym złamałbym naszą umowę, a wtedy miałbym do stracenia więcej niż pieniądze. Kiedy nie mogłem już dłużej odwlekać chwili wyruszenia w dalszą drogę, przesmyrgnąłem się przez balustradę i znów stanąłem na gzymsie. Gołąb - kilka piór miał połamanych fest -przysiadł pod gniazdem w miejscu, gdzie było najwięcej guana, i ponuro łypał na mnie okiem. Nie sądziłem, żeby jeszcze mnie napastował; ostatecznie oddalałem się od jego terytorium. Początek drogi był upiorny; dużo cięższy niż wtedy, kiedy opuszczałem balkon Cressnera. Zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę kontynuować moją wędrówkę po gzymsie, ale jednocześnie coś krzyczało we mnie, że opuszczanie bezpiecznej przystani, jaką był balkon po przeciwnej stronie balkonu Cressnera, jest przejawem największej głupoty. Ale musiałem to zrobić; ponaglał mnie do tego widok twarzy Marcii, która nagle, jak żywa, wyłoniła się z otaczających mnie ciemności. Dotarłem do kolejnej, krótszej ściany, przewinąłem się przez narożnik i powoli pełzłem wzdłuż muru. Teraz, kiedy byłem coraz bliżej końca tej upiornej wędrówki, coś krzyczało we mnie, żeby przyśpieszyć i skończyć z tym wszystkim. Ale jeśli zacząłbym się śpieszyć, nieuchronnie umarłbym. Tak zatem z całą świadomością poruszałem się bardzo powoli i bardzo ostrożnie. Miałem więcej szczęścia niż rozumu, ponieważ zawirowania powietrzne prawie same przepchnęły mnie przez czwarty narożnik. Ponownie przykleiłem się do ściany i długo trwałem w bezruchu, ciężko łapiąc powietrze. Ale po raz pierwszy zaświtała mi w głowie myśl, że sprostam wyzwaniu i wygram zakład. Dłonie miałem jak wyjęte z zamrażarki befsztyki, stopy paliły mnie żywym ogniem (zwłaszcza prawa kostka, poraniona przez tego cholernego gołębia), pot zalewał mi oczy, ale wiedziałem, że sprostam wyzwaniu. Daleko, w połowie ściany, balkon Cressnera pałał żółtym światłem, a w oddali, niczym przyjazna dłoń zapraszająca gościnnie do domu, migał zegar na dachu bankowca; wskazywał dwudziestą drugą czterdzieści osiem. Mnie jednak wydawało się, że na tym gzymsie o szerokości trzynastu centymetrów spędziłem całe życie. I niech Bóg ma w opiece Cressnera, jeśli zamierza mnie okantować i czmychnąć z pieniędzmi. Chęć pośpiechu opuściła mnie zupełnie. Wlokłem się. Kiedy na zegarze była dwudziesta trzecia zero dziewięć, położyłem prawą rękę na kutej w żelazie poręczy balkonu, a następnie dołączyłem do niej lewą. Wgramoliłem się na balustradę i przerzuciłem ciało na drugą stronę. Z ogromnym westchnieniem ulgi osunąłem się na podłogę balkonu i... poczułem na skroni lodowatą końcówkę lufy "czterdziestkipiątki". Uniosłem głowę i ujrzałem potwornego jegomościa, na którego widok zatrzymałby się nawet sam Big Ben