Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wyście ją kompletnie przegapili. Gdzie był ten pański Garbuj? Znowu zajmował się polityką? Znowu jakieś ćmoje-boje z prezydentem? – Nie panu o tym sądzić! – Właśnie, że mnie. Przyszłość jest nasza. A was wyrzucimy na śmietnik historii. – Zanim nas wyrzucicie, sami przeniesiecie się na cmentarz! – oświadczył słoń morski i ryknąwszy straszliwie rzucił się na bladolicego. Ale ten był przygotowany na atak. Odrzuciwszy na bok malutkiego Miszę Hofmana, chwycił metalowe krzesło i runął na słonia morskiego, który wychwycił z górnej kieszeni rzeźnickiego fartucha wspaniale zaostrzoną pincetę i zaczął gwałtownie nią wymachiwać, usiłując wydłubać oczy przeciwnikowi. Kora i Misza zwiali z gabinetu i znaleźli się na korytarzu. Za nimi słychać było ryki i wrzaski lekarzy. Nie udało im się odejść daleko, nawet nie wymienili komentarzy do incydentu, ponieważ drzwi od ulicy otworzyły się i hol przychodni wypełniły tupot, brzęk i głośne sapanie żołnierzy w mundurach polowych, kamizelkach kuloodpornych i z karabinami w ręku. Otoczony nimi kroczył po korytarzu wysoki mężczyzna z małą głową, hardo uniesioną do góry, jakby jej właściciel dopiero co odsunął się od źródła fetoru, czy niebezpiecznego owada. Natura dała mu wąskie ramiona, pod którymi tułów płynnie przechodził w brzuch i biodra, tworzące dolną część stożka, a nogi – wyjątkowo krótkie, jakby wręcz obcięte. W odróżnieniu od żołnierzy nie miał broni, poza szpadą, zwisającą na złotym bandolecie, przecinającym po skosie ciemnopomarańczowy mundur, haftowany srebrnymi dębowymi gałązkami. Na głowie oficer miał na bakier nałożoną czerwoną furażerkę, ozdobioną plumażem z pawich piór, który ciągle zahaczał albo o futrynę, albo o kinkiet, albo i o sufit. Natknąwszy się w progu na Korę i Hofmana, wąsaty oficer na sekundę zamyślił się, potem oświadczył: – Ciebie znam. Ty jesteś Hofman, agent ziemskich wywiadów, wielka kanalia. Zaduszę cię własnymi rękami. Ale tej dziewoi nie miałem zaszczytu... Nie miałem zaszczytu, czy miałem może? – Nie znamy się – powiedziała Kora. – No właśnie. Wyprowadzam z tego wniosek, że jesteś właśnie tym nowym naszym nabytkiem, który głupole Garbuja przegapili, a moje sokoły odnalazły i przywiozły. Przywieźli cię żołnierze, prawda? – Żołnierze. Oficer miał zachrypnięty głos, wyrzucał z siebie słowa dynamicznie, energicznie. – No to się poznajmy – zaproponował. – Pułkownik Raj-Raji, kawaler stopnia nieoczekiwanej napaści. – Kora – powiedziała dziewczyna. – Kora Orwat, studentka surikowskiego instytutu. – Masz stopień? – Stopnia nie mam i nie wiem, co pan ma na myśli. – No bo u was jak jest jakiś instytut, to od razu doktorzy albo profesorzy. Aż mdli od słuchania. Niby rozmawiali po rosyjsku, ale rozmówcy nie bardzo się rozumieli. – Nie chciałem – ciągnął pułkownik Raj-Raji – żebyś najpierw trafiła w łapy zuchów Garbuja. Oni z ciebie wyciągną wszystko, co im potrzebne, a z nami mogą się nie podzielić... Rozumiesz? Pułkownik wskazał drzwi, zza których dochodziły ryki i odgłosy tłuczenia jakichś przedmiotów – pojedynek doktorów trwał. – Te barany nawet szpiega nie potrafią wykryć – o mało ten – wskazał Misze Hofmana, który zadrżał – nie zostałby na wolności. I nawet nie wiemy, gdzie są jego wspólnicy. – To jakieś tragiczne nieporozumienie – rzekł Hofman. – Wyciągnę z ciebie dobrowolne przyznanie się – zagroził pułkownik Raj-Raji i, trąciwszy drzwi buciorem, wszedł do gabinetu, gdzie tłukli się lekarze. Ci nawet nie zauważyli, że pojawiła się grupa widzów – ustawiwszy się w przeciwległych kątach pomieszczenia ciskali w siebie ostrymi i ciężkimi przedmiotami. Po twarzach doktorów ciekła krew, na czołach i głowach puchły guzy. – Dość mi tego! – ryknął pułkownik Raj-Raji. Pierwszy opamiętał się bladolicy. – Wasza stałość! – zakrzyknął. – Ja nie mogę dłużej pracować z tymi ludźmi. Stawiają interesy swojej nauki ponad interesy obrony narodowej. Oni są potencjalnymi zdrajcami. – Wykonuje rozkazy rządu! – zahuczał słoń morski