Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Sparky mogło być takim właśnie miejscem, mogło być ogromną czarną istotą skrytą za neonem, której prawdziwa natura była tożsama z głębią nieba, z fosforyzującymi płatkami śniegu, pląsającymi w światłach jego reflektorów, z zawodzącym w wentylatorze wiatrem. Och, jakże chciałby pojechać z powrotem do domu i zapomnieć o danej Philowi obietnicy. Jednakże czuł spoczywającą na nim odpowiedzialność wytłumaczenia mu wojny. Więcej niż odpowiedzialność, jakiś żar ewangeliczny. Opowie im o chłopcu wylatującym z helikoptera, o białowłosej dziewczynce w Tecolutli, o pustce. O Boże, tak! O tym, jak szedł tam przepełniony zwykłymi amerykańskimi myślami i marzeniami, wspomnieniami palenia trawki i uganiania się za dupami, wałęsania się bez celu i pędzenia autostradą, i jak przemycał z powrotem ludzkiego kształtu pojemnik czystej pustki Salwadoru. Primo grade. Przemycałeś to z powrotem do krainy jedwabiu i pieniędzy, ogłupiających gier video, meczów tenisowych w toplessie i błyskawicznych rozwiązań problemów żywnościowych. Sam smak Salwadoru potrafiłby przepędzić wszystkie te obsesje. Sam smak. Łatwo to będzie wyjaśnić. Oczywiście, niektóre rzeczy nie dadzą się wyjaśnić. Schylił się i tak umocował nóż w swoim bucie, by rękojeść nie ocierała się o łydkę. Z kieszeni płaszcza wyjął dwie ampułki, które ukrył był owej dawno minionej nocy w lesie cieni. Gdy ponownie rozbłysł wybuch neonu, promyczki złota popłynęły wzdłuż ich błyszczących powierzchni. Nie myślał, że ich będzie potrzebował. Ręka jego była pewna i cel jasny. Ale na wszelki wypadek - rozerwał obydwie. Przełożył JACEK SYSKI Nagroda “Nebula” w roku 1985 JOHN VARLEY „NACISNIJ ENTER” Opowiadań związanych z komputerami pojawiło się ostatnio mnóstwo, bowiem nadeszła epoka komputera, a silikonowy mikroobwód scalony otworzył drogę do robotyki oraz dostęp do wszelkiej wiedzy. I oto jest historia, całkiem świeża i całkiem prawdopodobna. Nigdy nie wiadomo, co knuje ten facet po sąsiedzku. Może rzeczywiście chce być władcą całego świata? - To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki... Trzasnąłem słuchawką tak mocno, że telefon spadł na ziemię. Przez jakiś czas stałem ociekając wodą i trzęsąc się ze złości. W końcu aparat zaczął buczeć, jak zawsze, gdy słuchawka nie leży na widełkach. Buczenie jest dwadzieścia razy głośniejsze od każdego dźwięku, jaki telefon normalnie wydaje. Zawsze byłem ciekaw dlaczego. Jakby to było jakieś straszne nieszczęście. „Alarm! Słuchawka twojego telefonu nie leży na widełkach!” Automatyczne urządzenia do przyjmowania telefonów to jedna z licznych drobnych przykrości życia codziennego. Przyznajcie się: kto naprawdę lubi mówić do maszyny? Ale to, co stało się przed chwilą, to było coś więcej niż drobne utrapienia. Oto automatyczne urządzenie telefoniczne zadzwoniło do mnie. Takie aparaty istnieją od niedawna. Dostaję dwa - trzy podobne telefony w miesiącu, głównie z towarzystw ubezpieczeniowych. Po podniesieniu słuchawki słyszy się dwuminutowy tekst reklamowy oraz numer, pod który można zadzwonić, gdy kogoś to zainteresuje. (Raz zadzwoniłem pod taki numer, by im powiedzieć, co ja o tym myślę, ale automat cały czas powtarzał „Proszę czekać” na tle niefrasobliwej muzyczki.) Mają listy numerów, pod które dzwonią. Nie wiem, skąd je biorą. Wróciłem do łazienki, wytarłem krople wody z plastykowej obwoluty książki pożyczonej z biblioteki i ponownie wszedłem do wanny. Woda już się wychłodziła. Dolałem ciepłej; moje ciśnienie zaczęło już wracać do stanu normalnego, gdy telefon zadzwonił znowu. Odczekałem piętnaście dzwonków próbując nie zwracać na nie uwagi. Czy ktoś z was próbował czytać przy dzwoniącym telefonie? Po szesnastym dzwonku wstałem. Wytarłem się, włożyłem szlafrok, wszedłem powoli, z namaszczeniem, do pokoju. Przez jakiś czas wlepiałem oczy w telefon. Po pięćdziesiątym dzwonku podniosłem słuchawkę. - To jest nagranie. Proszę nie odkładać słuchawki, dopóki tekst się nie skończy. Jest pan połączony z domem pańskiego sąsiada, Charlesa Kluge’a. Nagranie będzie powtarzać się co dziesięć minut. Pan Kluge zdaje sobie sprawę, że nie można zaliczyć go do najlepszych sąsiadów pod słońcem i z góry przeprasza za kłopot. Prosi o to, aby pan udał się natychmiast do jego domu. Klucz jest pod wycieraczką. Proszę wejść do środka i zrobić to, co należy. Za pańską uprzejmość zostanie pan wynagrodzony. Dziękuję. Trzask. Sygnał centrali. Nie jestem człowiekiem w gorącej wodzie kąpanym. Dziesięć minut później, gdy telefon znowu się odezwał, wciąż jeszcze siedziałem w pokoju chcąc sobie wszystko przemyśleć. Podniosłem mikrotelefon i słuchałem uważnie. Był to ten sam tekst. Tak jak poprzednio, głos w słuchawce nie należał do Kluge’a. Pochodził jakby z syntezatora, a miał w sobie tyle ciepła, co komputerek do nauki ortografii. Przesłuchałem wszystko jeszcze raz, po czym odłożyłem mikrotelefon. Zastanowiłem się, czy nie zawiadomić policji. Charles Kluge mieszkał w sąsiednim domu od dziesięciu lat. Przez cały ten czas rozmawiałem z nim może kilkanaście razy, nigdy dłużej niż minutę. Nie miałem wobec niego żadnych zobowiązań. Myślałem, żeby zignorować wezwanie. Nadal o tym rozmyślałem, gdy telefon zadzwonił znowu. Spojrzałem na zegarek. Dziesięć minut. Podniosłem słuchawkę i od razu ją odłożyłem. Mogłem odłączyć telefon. Moje życie wiele by na tym nie ucierpiało. W końcu jednak ubrałem się i wyszedłem przez drzwi frontowe, skręciłem w lewo i skierowałem się ku domowi Kluge’a. Mój sąsiad z przeciwka, Hal Lanier, właśnie kosił trawnik. Pomachał do mnie, a ja do niego. Było około siódmej, cudowny sierpniowy wieczór. Na ziemi kładły się długie cienie. W powietrzu wisiał zapach skoszonej trawy. Zawsze lubiłem ten zapach. Już czas na koszenie mojego trawnika, pomyślałem. Kluge’owi taka myśl zapewne nie postała w głowie. Jego trawnik sięgał kolan; był spalony słońcem i zagłuszony chwastami. Zadzwoniłem do drzwi. Gdy nikt nie otwierał, zastukałem. Potem westchnąłem, zajrzałem pod wycieraczkę i skorzystałem z leżącego tam klucza, by otworzyć drzwi. - Kluge? - zawołałem wsuwając głowę do środka. Przeszedłem przez krótki hali, z wahaniem, jak zawsze, gdy nie wiadomo, jak cię przyjmą