Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Bo żelaza tu nie brakowało, Polanie go nie kupowali; sami je wytapiali ze swoich bogatych rud darniowych, stąd chyba głównie ich przewaga nad sąsiadami; słynna późniejsza anegdota z owym "idź złoto do złota, my, Polacy, kochamy się w żelazie" nie była bez kozery. Temu żelazu zawdzięczamy państwo polskie. Większość z owych trzydziestu tysięcy dirhemów pochodziła z mennic kalifatu Bagdadu; największy ze skarbów, znalezionych w Wielkopolsce, to równowartość kilkudziesięciu sprzedanych niewolników. Ich cena tutaj wynosiła wedle mojej kalkulacji nieco mniej niż wedle szacunków profesora Kiersnowskiego, co najwyżej od kilkunastu do dwudziestu paru, a nie koło pięćdziesięciu dirhemów. Ze źródeł skandynawskich wiadomo, że za najpiękniejszą ze swych niewolnic handlarz skandynawski wziął od swego pobratymca równowartość dziewięciu owiec, czyli jakieś dwadzieścia parę dirhemów. Dodajmy, że "transport" na zachód musiał opłacać po drodze różne kolejne cła - Koblencja brała 4 denary od niewolnika, biskup z Churu 2 denary - w sumie pewnie z kilkanaście denarów, bo trzeba dodać do tego "opłaty, jakie pobierali wszyscy miejscowi feudałowie za udzielenie kupcom zbrojnej ochrony na swym terytorium, albo wprost za to, że ich sami nie obrabują, czyli za tzw. "martwy konwój". Nawet jeśli tymi denarami nie były porządne dirhemy, tylko srebrne monety europejskie, gorsze na ogół, to kilkadziesiąt dirhemów za niewolnika u "źródła" nie bardzo by się opłacało, zwłaszcza że dla kupców był to interes mocno ryzykowny. Dopiero u celu uzyskiwali tak olbrzymie "przebicie': za piękną białą niewolnicę (bez wykształcenia, jak zaznacza Adam Mez, wielki szwajcarski znawca "renesansu muzułmańskiego") można było dostać w Bagdadzie tysiąc dirhemów i więcej, a wedle Luce Boulnois - za młodziutką białą dziewicę w Basrze dwanaście razy więcej, bo tysiąc złotych dinarów, albo i dziesięć tysięcy; nawet jeśli te ostatnie liczby to arabska przesada, nie ma co dziwić się namiętności do tych obrzydliwych interesów. . . Szacuję, że w ciągu kilkudziesięciu lat swych zdobywczych wojen sprzedali Polanie Arabom kilkadziesiąt tysięcy swoich "jeńców", od małych chłopców i dziewczynek po dorosłych, silnych mężczyzn i zdrowe kobiety, średnio tysiąc rocznie. W znalezionych "skarbach" mógł uchować się tylko pewien procent należności, bo trudno sobie wyobrazić, by większość właścicieli zginęła lub zmarła, nie wydając pieniędzy i nie przekazawszy tajemnicy krewnym. Konsekwencje zaś tego wyludniającego kraj procederu ponosiła Polska być może przez całe wieki, przez całe wieki niedoludniona. Bo przecież łowili tu ludzi także wikingowie z Gotlandii, zapuszczający się na swoich łodziach w górę rzek kraju; dirhemów na Gotlandii znajduje się z górą trzy razy więcej, niż w Wielkopolsce, bo tam proceder kontynuowano przez dalsze prawie dwa stulecia, porywając ludzi nawet i z Danii, by sprzedawać ich m. in. do. . . Meklemburgii, w XII wieku już od dawna chrześcijańskiej. Wieziono tych nieszczęśników (raczej wieziono niż pędzo no, bo kupcy dbali o stan swego żywego towaru) ku południu przez wschodnią Europę, przez Kijów i chazarski Itil nad Wołgą, albo przez Europę Zachodnią, z Pragi przez Ratyzbonę i Verdun, kolejne wielkie, chrześcijańskie już ośrodki handlu niewolnikami, gdzie kastrowano chłopców (Koran zakazywał muzułmanom dokonywania takich operacji, wyręczali ich w tym chrześcijanie i żydzi). Niech nas nie myli bagdadzki rodowód monet - w tej sieci handlowej kupcy ciągnęli z jednego końca muzułmańskiego świata na drugi, ci ze wschodu często kupowali niewolnika w Hiszpanii, a monetę bito przede wszystkim na wschodzie. . . Niewolnicy owi szli jako Sakaliba, co utożsamione ze Sklawini PseudoMaurycego miało oznaczać dla historyków aż po dzień dzisiejszy, że w ten sposób owa epoka utożsamiała " Słowian" z niewolnikami. Nazbyt chyba to proste. Po pierw sze, per analogiam, Germanie wcale się sami nie nazwali ani Germanami ani Teutonami, lecz tak najpierw ich nazwał Tacyt, bądź Teutonami - mieszkańcy Italii; poczucie swoich związków językowych mieli co najwyżej Germanie zachodni, mówiący dialektem dolnohankońskim (wywodzili siebie od trzech synów Mannusa, byli - "włóczniami", ger, tegoż Mannusa). Jest więc dla mnie wątpliwe, by setki odrębnych plemion słowiańskich, rozlokowanych o tysiące kilometrów od siebie, miały takie poczucie wspólnoty, by się określać łącznie jako Słowianie. Słowianami, Słoweńcami, Słowińcami, Słowienami, były raczej określone, znane nam zresztą plemiona, zaś od nich świat zewnętrzny, a i to niecały (dla niemieckich sąsiadów Słowianie połabscy byli Wendami), urobił miano łączne; mówiący podobnymi językami "Słowianie" skontaminowali się w pojęciu otoczenia ze Sklawinami. To naprawdę kontaminacja. Bo w terminie Sakalabija, Sakalaba, Sklawini (we francuskim później esclave) występuje uparcie, czego nikt nie raczy zauważać, rdzeń skl, a nie sl. I zgoła nie od slavus. To skl ma swoją rację rzeczową za sobą: nazwę. . . bursztynu. Jeszcze Pliniusz podawał, że u Scytów bursztyn to sacrium, od czego być może poszło i germańskie sakari; natomiast w arabskim Egipcie bursztyn zwał się po arabsku sakal, my zaś mamy z tegoż właśnie rdzenia - nasze polskie szkło. Innymi słowy, ci niewolnicy wiedli się po prostu z krain bursztynu, który znajdowano nad Bałtykiem, a i w głębi dzisiejszych terenów Polski - XIwieczny wielki uczony Arab z Chorezmu, alBiruni, odnotuje, że najlepszy jest bursztyn z kraju Sakalatów. Znów ten rdzeń. . . Ci niewolnicy w ogóle nie musieli należeć do plemion słowiańskich. Skarby dirhemów, znajdowane na Gotlandii, są parokrotnie większe od naszych, a tamtejsi wikingowie łowili niewolników w całej zlewni Bałtyku. Później zresztą na Półwyspie Iberyjskim zwano Sakalabija wszelkich niewolników z Północy Z kolei wikingowie ruscy i Bułgarzy kamscy polowali na Czudź, Mordwinów, Merów i Czeremisów, czyli zamieszkujących wtedy dzisiejszą północną Rosję blondprzodków i krewnych Finów. Polowali dokładnie tak, jak poprzednicy Mieszka na swoich pobratymców. Kto mógł, zdobywał i sprzedawał niewolników; obok bursztynu to był główny, nie ukrywajmy, przedmiot popytu ze strony handlu Południa, więc i największe obroty Wedle Arona Guriewicza, wielkiego znawcy świata wikingów skandynawskich, znajdowane w Skandynawii wielkie skarby dirhemów brały się stąd, że wikingowie nie wiedzieli, do czego służą pieniądze; tezy tej nie da się jednak niczym obronić. Nikt wtedy nie rabował monet, ani też nie sprzedawał niewolników bądź bursztynu po to, by chować te srebrne błyskotki dla samej satysfakcji