Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ludzka aura jest magiczna, nieskończona, zdumiewająca... i ci, którzy nauczą się nią posługiwać, mogą opanować samą esencję życia. Doktor Moorpath był teraz bliski histerii. Michael ostrożnie wyciągnął w jego stronę rękę. - Chodź, Raymond, zejdź stamtąd - poprosił. - Chcę dowiedzieć się czegoś więcej. Chcę, żebyś opowiedział mi coś więcej. Ale nie mogę cię słuchać, kiedy tak chwiejesz się nad krawędzią, naprawdę. Doktor obrócił się i spojrzał na Michaela przez prawe ramię. Od widoku jego twarzy stawały na głowie włosy. Miał wytrzeszczone oczy, a mięśnie szczęki zacisnął tak mocno, że wydawało się, iż zaraz eksploduje od środka. - Patrz! - rzucił. I zszedł z krawędzi. I zaczął iść. Stawiał długie, posuwiste kroki w rozrzedzonym powietrzu - coraz wyżej i wyżej, niczym człowiek wspinający się po zaspie śniegu. Michael nie był w stanie się poruszyć. Nie wierzył własnym oczom. A mimo to - oddalony trzy metry od krawędzi dachu, a po chwili jeszcze dalej i jeszcze wyżej - doktor Moorpath odchodził od niego, stąpając szesnaście pięter nad ziemią. Michael nie był w stanie krzyknąć ani się odezwać, przerażony i zarazem wstrząśnięty. Doktor Moorpath nie oglądał się, ale nagle wtulił głębiej głowę w ramiona. Wyglądało na to, że wspinanie sprawia mu coraz większą trudność. Zaczął zwalniać i raz, a potem drugi lekko się potknął. Znajdował się teraz prawie dziesięć metrów od szpitala i trzy metry nad powierzchnią dachu. Michael zobaczył przecinający plecy doktora Moorpatha bladoróżowy błysk. Ten sam bladoróżowy błysk, który widział, kiedy hipnotyzował go doktor Rice. Ciało eteryczne. Aura. Doktor Moorpath wspinał się coraz wyżej, a migotanie stawało się coraz jaśniejsze i częstsze, aż w końcu cały jego ciemny kontur otoczyły roztańczone, jaskrawe wyładowania energii. Moorpath uniósł w górę jedną nogę i zawahał się; a potem uniósł drugą i wahał się jeszcze dłużej. Spod jego marynarki zaczęły się wydobywać smugi dymu. Podniósł lewą rękę, jakby chciał podciągnąć się po stromym zboczu. Oślepiające żółte światło błysnęło z jego rękawa, a z przegubów zaczął się sączyć ciemny niczym krew dym. Podniósł prawą rękę i podciągnął się jeszcze trochę, ale było jasne, że nie uda mu się długo kontynuować tego spaceru. Przez moment zawisł po prostu nieruchomo w powietrzu, przywierając rozpaczliwie do nicości. Z jego ubrania walił gęsty, czarny dym. A potem z przeraźliwym wrzaskiem zajął się od stóp do głów ogniem. Rozległ się przypominający fajerwerki trzask, w powietrze trysnął snop iskier i doktor Moorpath zaczął obracać się dookoła jak fryga, z otwartymi niewiarygodnie szeroko ustami, z których wydobywał się udręczony krzyk. Przez chwilę Michael myślał, że doktor nigdy nie runie w dół - że będzie kręcił się w kółko tak długo, aż cały się spali. Fragmenty płonącego materiału oderwały się od jego ramion, a z pękających stóp tryskały rozpalone krople tłuszczu. Ale nagle przekręcił się w bok i zaczął spadać. Michael podszedł na sztywnych nogach do krawędzi dachu i patrzył, jak Moorpath obracając się w powietrzu leci w dół - ramiona, nogi, płomienie, ramiona, nogi, płomienie - i w końcu uderza o ziemię niczym worek rozżarzonego popiołu. Wciąż stał przy gzymsie, wpatrując się w płonące ciało, kiedy pojawił się koło niego Victor, a w ślad za nim dwaj szpitalni strażnicy. - Jezus - powiedział Kurylowicz, patrząc na otaczający spalone szczątki tłum. - Co się, do diabła, stało? - Podpalił się - wyjaśnił matowym głosem Michael. - A potem skoczył. W ten sam sposób, w jaki zabili się ci japońscy studenci, pamiętasz, podawali w wiadomościach. Victor położył mu rękę na ramieniu. - Dobrze się czujesz? - zapytał. - Jasne, że dobrze - odparł Michael, choć czuł się zupełnie pusty, wyprany z wszelkich uczuć, tak jakby stał po raz ostatni w domu, który miał opuścić. Żadnych mebli, żadnych dywanów, telefonu i co zaskakujące, żadnych wspomnień. Victor rzucił okiem na wciąż dymiące zwłoki doktora Moorpatha, a potem z powrotem na krawędź dachu. - Skąd on skoczył? - zapytał. - Ze szczytu tego herbu - powiedział, wskazując głową, Michael. - Kiedy wybiegłem na dach, już tam stał. Rozmawiałem z nim. Prosiłem, żeby zszedł, ale nie byłem w stanie nic zrobić. Victor ponownie spojrzał w dół. - Stał na szczycie tego herbu i skoczył aż tam? Daj spokój, Michael, przecież to jest przynajmniej... - Tak? - zapytał głośno Michael, a potem wymówił bezgłośnie słówko „później”, dając do zrozumienia Kurylowiczowi, że w obecności dwóch strażników nie chce dyskutować na temat tego, co przydarzyło się doktorowi Moorpathowi. - Aha - mruknął, spoglądając z powrotem w dół, Victor. - Rozumiem, co masz na myśli. Podobni do lalek pielęgniarze toczyli szybko nosze do miejsca w którym upadł Moorpath. - No, chodźcie już, ważniacy - odezwał się jeden ze strażników. - Będzie z wami chciała rozmawiać policja. - Słuchaj, przyjacielu, nie nazywaj nas „ważniakami” - skarcił go Victor