Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jeden Cygan ma za to skrzypce i owszem, proszę pana, ale jak z Cyganem robić imieniny dla księdza, co? Prawda, że nie wypada? Cygan nie wytrzyma, a ludzie mają zegarki. - Trudno, trudno istotnie - mówił zamyślony Zdzisław. - Ale będziemy myśleć, a jutro panu wszystko powiemy. Gdy zostali sami, Zenobi rzekł: - Czyś ty oszalał, chłopie? Wpakowałeś nas w straszliwą kabałę! Jakże my zrobimy taką uroczystość? - Jeszcze nie wiem - zaśmiał się Zdzisław - właśnie mamy nad tym pomyśleć. Przyznam ci się, że bardzo mi się podoba pan aptekarz, a dla tego staruszka wszystko zrobię. I może nie będzie nadzwyczajnie, ale coś będzie. My sobie odpoczniemy, pomieszkamy i pożywimy się, a dobrym ludziom wiele damy radości. - Chyba ty sam - powiedział gorzko Zenobi. - Ja nie umiem. - Przeciwnie, Zenobiuszku, przeciwnie... - uśmiechał się Zdzisław tajemniczo. - Ja też niczego nie umiem - dodał nieśmiało Zbyszek. - Wszystko będzie dobrze, i owszem, proszę pana! - oświadczył Zdzisław. Nazajutrz odbył wielką konferencję z aptekarzem, którego ogarnęło takie podniecenie, że dziesięć razy sprawdzał, czy zamiast żądanego proszku nie daje kupującemu strasznej trucizny. Potem trzej przyjaciele, słuchając ślepo wskazówek samozwańczego dyrektora prowincjonalnej trupy, odwiedzali sklepy kupując gwoździe i sznurki. Na własną rękę Zdzisław złożył wizytę w jakimś domu, potem razem zwiedzili zamarłą w tym czasie szkołę. Krwawo pracowali przez cały dzień, to jednak było najdziwniejsze, że Zdzisław pracował nawet w nocy. - Co on robi? - zdumiał się Zenobi. - Zdaje się, że pisze wiersze - odpowiedział tajemniczo Zbyszek. - Skąd wiesz, że wiersze? - Bo wciąż liczy na palcach i bardzo stęka. Uroczystość miała się odbyć we czwartek, we wtorek zaś wiedziało już o niej całe miasteczko. "Trupa", powiadomiona wreszcie o wspaniałych zamiarach swojego dyrektora, pracowała do siódmego potu. - To się może udać! - mówił Zenobi. - Udać się? To będzie nadzwyczajne! - zawołał Zbyszek. Aptekarz całkowicie posiwiał, gdyż ogarnięty gorączką, zapomniał uczernić sobie włosy. - Niech kosztuje, co chce! - szeptał. - I owszem, proszę pana... Epoka w naszym mieście, olimpiada... Ha! Największa izba szkolna była wspaniale przystrojona choiną i chorągiewkami z bibułki. Festyn miał się rozpocząć o godzinie ósmej wieczorem, a już od szóstej wielki w niej był tłok. Prości, dobrzy ludzie, miłujący całym sercem swego księdza, cisnęli się tłumnie; rozmawiali szeptem, zgorączkowani i ponad ludzką miarę zaciekawieni. Coś wspaniałego, coś nie widzianego jeszcze kryje się za zasłoną zszytą z sześciu prześcieradeł, w sześciu zamożnych domach pożyczonych na słowo honoru Zdzisława i za poręką pana aptekarza. Trzej przyjaciele i - o dziwo! - Apasz już od poobiedniej pory byli na stanowisku; nieco później zjawił się magik-golibroda, ale nie w charakterze artysty - o nie! - lecz jako fryzjer teatralny. Ponieważ w miasteczku nikt się nie golił w dnie powszednie, człowiek ten oddał z zapałem pusty swój czas do dyspozycji Zdzisława. I on też miał wypieki na obliczu. A pan aptekarz oszalał! Przybiegał z niedalekiej apteki co pół godziny, przynosząc wieści o wszystkim, zdumiony, przejęty, zachwycony, niefrasobliwy, zrozpaczony i znowu pełen nadziei. Około godziny ósmej udała się na plebanię tłumna delegacja i wiodąc cudownego staruszka pod rękę, przywiodła go do zaczarowanej sali. Staruszek, słodki biedaczyna, uśmiechał się, niezręcznie kryjąc przerażenie. Bronił się, wymawiał, tłumaczył, ale jak dziecko dał się zaprowadzić i usadowić w fotelu naprzeciwko sześciu prześcieradeł. W izbie szkolnej było tak gorąco, że każdy termometr z trzaskiem by pękł; aby było tym cieplej, trzydzieści świec gorzało namiętnym blaskiem. Dzwonek, dzwonek, słychać dzwonek! To wielki mistrz ceremonii, uczony Zdzisław, dawał znak. Blady był i uroczysty. Spojrzał groźnie, jak wódz przed bitwą na swoich żołnierzy. W porządku. Zenobi zaciął usta, Zbyszek jedynie drży cokolwiek. Aptekarz oparł się o ścianę i nerwowo szepce czytając coś z małej kartki. - Zaczynamy! - przejmującym głosem rzekł Zdzisław. ~ Muzyka! W izbie ucichły nagle wszystkie szmery i szepty. Spoza sześciu prześcieradeł, za nie rozsuniętą umyślnie kotarą, zagrzmiały gromkie tony "Marsza Rakoczego". Zdzisław zdobył gramofon! Zdzisław zdobył płytę z nutą triumfalną... Tratatata - tratata! I jeszcze raz! I jeszcze raz! Rakoczy maszeruje wprost na staruszka księdza, co przestraszonym wzrokiem patrzy na białą zasłonę, spoza której brzmi burza na jego cześć. Ręce podniósł w wielkim zdumieniu i słucha jak zaczarowany. A Rakoczy: "Tratatata! bum! bum! tim-tam-tra-ta-ra-tim!" Cudownie! cudownie! Przeszedł wódz, przejechały armaty i na chwilę cisza zaległa, dźwiękami na głowę pobita. Trwało to jednak chwilę tylko. Jak ptactwo, na które ktoś kijem cisnął, zerwały się oklaski: to bywalcy, co w większych bywali miastach, użyli tego znanego sposobu wyrażania zachwytu i z miejsca nauczyli go nieśmiałych. - Jeszcze raz! - krzyknął Zdzisław. - Zenobi, puszczaj! Zenobi pchnął generała Rakoczego w plecy i dzielny generał zaczął na nowo "Tra- ta-tatata!" Wspaniałym marszem obszedł raz jeszcze płytę dookoła, trąbami się oznajmiając. Zdzisław, nie zważając na oklaski, podskoczył ku ścianie, która podpierała słaniającego się aptekarza. - Na pana kolej! Uwaga... Zenobi. Kurtyna! - rozkazał zduszonym głosem. Każda kurtyna jest to złośliwa małpa i zacina się zawsze; Zenobi szarpnął jednak mocno i blada zasłona, zgrzytając, rozsunęła się. Na scenie było pusto. Stały na niej tylko doniczki z kwiatami, a na samym przedzie krzesło. Sto par oczów ogarnęło to samotne krzesło. - Jeszcze nie! - szepnął Zdzisław. - Niech najpierw obejrzą kwiaty... Raz, dwa, trzy, cztery... Już! Chwiejnym krokiem, słaniając się, jakby był ranny, wyszedł zacny aptekarz i stanął obok krzesła