Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ekosystem szalupy był dla mnie zdecydowanie zaskakujący. Trudno było powiedzieć, jak powinny wyglądać relacje hiena-orangutan, ponieważ w warunkach naturalnych do takich konfrontacji nie dochodzi: na Borneo nie ma hien cętkowanych, w Afryce orangutanów. Wydawało mi się jednak wysoce nieprawdopodobne, jeśli nie absolutnie niewiarygodne, żeby umieszczone w jednym miejscu owocożerne, bytujące na drzewach małpy i mięsożerne zwierzęta z sawann mogły stworzyć sobie na jednej łodzi swe nisze, i to tak radykalnie odizolowane, żeby nie zwracać na siebie wzajemnie uwagi. Orangutan miał bez wątpienia dla hieny zapach dziwnej wprawdzie, ale jednak zdobyczy. Zdobyczy, którą z pewnością by zapamiętała, wypluwając ogromne kłęby sierści, niemniej smaczniejszej niż rura wydechowa i wartej tego, by jej odtąd wypatrywać w zadrzewionej okolicy. Z kolei orangutan z pewnością zwęszył w hienie drapieżnika, stąd wzięła się jego czujność i gwałtowna reakcja, kiedy upuszczony przypadkowo kawałek drewna stuknął o deski. Ale natura ciągle nas zaskakuje. Może wcale tak nie było. Jeśli udało się doprowadzić do zgodnej koegzystencji kóz i nosorożca, dlaczego nie mogło być tak samo z orangutanami i hienami? W zoo byłby to wielki triumf. Trzeba by było umieścić tablicę informacyjną. Już ją widziałem w wyobraźni: „Szanowni Państwo, nie obawiajcie się o orangutany! Siedzą na drzewach, bo tam właśnie żyją, a nie dlatego, że boją się hieny cętkowanej. Przyjdźcie tu znów w porze karmienia lub o zachodzie słońca, kiedy małpy będą spragnione, a zobaczycie, jak schodzą z drzew i zdążają do wodopoju nie niepokojone przez hieny”. Ojciec byłby zafascynowany. Tego popołudnia zobaczyłem w pewnej chwili pierwszy okaz stworzenia, które z czasem stało się moim najdroższym, zaufanym przyjacielem. Najpierw usłyszałem, że coś stuka i skrobie o kadłub szalupy. Po kilku sekundach, tak blisko, że mogłem się wychylić i bez trudu go złapać, wynurzył się wielki morski żółw szylkretowy. Przebierał leniwie płetwami, łeb sterczał mu z wody. Był wprost niesamowicie szkaradny, miał chropowatą żółtawobrunatną skorupę, jakieś trzy stopy długości i cały był upstrzony algami. Całość uzupełniał ciemnozielony pysk z ostrym dziobem zamiast warg i z dwoma wielkimi otworami nozdrzy oraz czarne oczka, które przypatrywały mi się bacznie. Wyraz tego pyska był wyniosły i surowy, jak u humorzastego, sklerotycznego starucha. Najdziwniejsza wydawała się obecność gada w tym miejscu. Wyglądał tak absurdalnie, unosząc się na wodzie, i miał tak dziwny kształt w porównaniu ze smukłymi, opływowymi kształtami ryb! A jednak to on, w przeciwieństwie do mnie, był tu na miejscu i w swoim żywiole. Płynął tak obok łodzi kilkanaście minut. — Płyń i zawiadom jakiś statek, że tu jestem. Płyń! — powiedziałem. Zawrócił i zniknął w toni, wiosłując na przemian tylnymi płetwami. ROZDZIAŁ 46 Chmury gromadzące się tam, gdzie miał pojawić się statek, i świadomość przemijania dnia sprawiły, że uśmiech spełzł stopniowo z mojej twarzy. Stwierdzenie, że ta czy inna noc była najgorszą nocą w moim życiu, byłoby pozbawione sensu. Miałem tak wiele koszmarnych nocy do wyboru, że nie potrafiłbym wybrać rekordzistki. A jednak ta druga noc na oceanie utkwiła mi w pamięci jako wyjątkowo ciężka. Od pierwszej, zdominowanej lodowato zimnym strachem, różniła się tym, że moje cierpienie i załamanie, objawiające się płaczem, smutkiem i bólem duszy było teraz bardziej konwencjonalne, a od następnych tym, że miałem jeszcze siłę, żeby w pełni uświadamiać sobie swoje odczucia. W dodatku tę straszną noc poprzedził straszliwy wieczór. Zauważyłem w pobliżu kilka rekinów. Słońce zaczynało zaciągać kurtynę dnia. Najpierw nastąpiła łagodna eksplozja oranżu i czerwieni, wielka chromatyczna symfonia, ukazało się płótno nadnaturalnych rozmiarów, naprawdę przepyszny obraz zachodu słońca nad oceanem, którego uroku w mojej sytuacji nie mogłem w pełni docenić. Rekiny należały do gatunku mako — były to szybkie, spiczastonose drapieżne bestie ze sterczącymi z paszcz długimi zabójczymi zębiskami, aż nadto wyraźnie widocznymi. Miały po sześć-siedem stóp długości, a jeden był nawet większy. Obserwowałem je z lękiem. Największy, z płetwą grzbietową wystającą kilka cali nad wodę, podpłynął szybko, jakby atakował, ale tuż przed łodzią zanurkował i zniknął pod nami w jednym pełnym przerażającej gracji ślizgu. Potem wrócił, nie podpływając tym razem tak blisko, wreszcie zniknął na dobre. Pozostałe rekiny towarzyszyły nam dłużej, na różnych głębokościach; niektóre mogłem zobaczyć w całej okazałości, gdyż znajdowały się na wyciągnięcie ręki, tuż pod powierzchnią wody. Były też inne ryby, małe i duże, najrozmaitszych barw i kształtów. Mógłbym się im przyjrzeć bliżej, gdyby mojej uwagi nie przykuło coś innego: oto pojawiła się Oranż. Odwróciła się i opuściła ramię na brezent w dokładnie takim geście, jakim my, ludzie, oparlibyśmy rękę na oparciu sąsiedniego krzesła, czyli w geście wyrażającym całkowite odprężenie. Ale Oranż nie była bynajmniej rozluźniona. Z głęboko zasmuconą i ponurą miną zaczęła się rozglądać, z wolna obracając głowę to w jedną, to w drugą stronę. W jednej chwili podobieństwo małpy do człowieka straciło cały zabawowy charakter