Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie zostaje się dobrym Żydem dlatego, że Bóg tak nakazuje, ale po to, żeby syn mógł mieszkać w Ameryce. Czy matka mogła być aż tak podstępna? Przez tydzień tułali się po domach Żydów, którzy nie mieli dla nich miejsca. Takie życie nie mogło trwać dłużej, częściowo dlatego, że było bardzo niewygodne, a częściowo ze względu na fakt, iż w porównaniu z tymi ludźmi na jaw wychodziła ich nieporadność w sprawach religii. Ojciec i Wania straszliwie kaleczyli hebrajski, usiłowali dotrzymać kroku modlącym się i sto razy dziennie szeroko otwierali oczy, słysząc słowa i zdania, które nic dla nich nie znaczyły. Matka wydawała się nie przejmować tymi problemami, ponieważ przez parę lat mieszkała ze swoimi rodzicami, którzy obchodzili wszystkie święta, mieli dwie kuchnie i przestrzegali podziału pomiędzy kobietami i mężczyznami. A jednak Wania widział, że i ona była raczej rozbawiona, niż pochłonięta życiem tych domów, a tamtejsze kobiety odnosiły się do niej jeszcze bardziej nieufnie niż mężczyźni do ojca. Wreszcie to nie Żyd, a daleki kuzyn ojca (wnuk brata dziadka ojca, co w pocie czoła wytłumaczono Wani) dał im miejsce w swoim domu na czas oczekiwania na wizę wyjazdową. Kuzyn Marek miał farmę mleczną u stóp Karpat, w regionie, który przed wojną należał do Polski, a przez to uniknął stalinowskiej kolektywizacji ukraińskich gospodarstw indywidualnych. W tym odległym zakątku kraju, prawie bezludnym i pozbawionym znaczenia strategicznego, komunizm ograniczał się do flag i transparentów w oknach. Stado należące do kuzyna Marka stanowiło oficjalnie część kołchozu; w praktyce były to jego krowy, które karmił i pasł tak, jak uważał za stosowne. Duża część udoju i sera nie docierała do miejsca przeznaczenia, lecz była wymieniana tu i tam za towary i usługi, a czasem i za twardą zachodnią walutę. Kuzyn Marek miał wolne miejsce w domu, niepokorną naturę i na tyle zapasów, by przyjąć troje nieszczęsnych kuzynów, którzy postanowili stać się Żydami, żeby wyjechać na Zachód. - Wiejskie życie wyjdzie ci na zdrowie - powiedział ojciec, choć jego kwaśna mina zdradzała, że nie znalazł jeszcze przyczyn, dla których wiejskie życie miałoby posłużyć i jemu. Kuzyn Marek nie mógł mu zaoferować uniwersytetu. Ojciec, chcąc wykładać, musiałby znaleźć tematy, wzbudzające zainteresowanie krów. Ale co do Wani, ojciec się nie mylił. Wiejskie życie rzeczywiście wyszło mu na zdrowie. Praca była tu ciężka; kuzyn Marek okazał się człowiekiem miłym, lecz oczekiwał pomocy od wszystkich mieszkańców gospodarstwa. Wania szybko przywykł do wysiłku, nie wspominając już o wiejskim jedzeniu - pełnym mleku i chlebie o chrupiącej skórce. Dobrze żyło się w gospodarstwie, ale wszystko, co kochał, leżało poza jego granicami, gdyż w tym odludnym miejscu ocalały jeszcze resztki starych europejskich lasów. - To nasze gniazdo, nasza prawdziwa ojczyzna - powiedział ojciec. - Tutaj kryli się Prasłowianie, kiedy Goci i Hunowie pustoszyli ich ziemie. Potem odeszli, a my wyszliśmy na równiny i zostawiliśmy te góry wilkom i niedźwiedziom. Ojciec ciągle myślał jak Rosjanin, nie jak Żyd. Ale co mogła obchodzić Wanię dawna Ruś? Wiedział tylko, że wiejskie drogi ciągnęły się kilometrami, zupełnie puste, a miejsca, gdzie nie przejechał żaden pojazd, pokrywała trawa i rosły drzewa, wielkie i stare na stromych zboczach gór, na które nie zawędrowali drwale; głosy ptaków nie musiały iść o lepsze z rykami klaksonów i silników. Na niebie ktoś rozlał skopek gwiezdnego mleka, a w nocy, kiedy nie świecił księżyc, robiło się tak ciemno, że można było wpaść na ścianę domu, do końca go nie widząc. Nie była to prawdziwa dzicz, ale jemu, chłopcu z miasta, wychowanemu w bloku, wydawało się, że to miejsce magiczne, jakby prosto z obrazów Szyszkina. Niemal spodziewał się zobaczyć pomiędzy drzewami małe niedźwiadki. W takim miejscu musiały się dziać wszystkie bajki jego dzieciństwa - to tu żył książę Iwan, szary wilk, żar-ptak, Kościej Nieśmiertelny, Mikuła Możajski, Baba-Jaga. I ponieważ trafił tu w czasie, gdy po raz pierwszy czytał Torę, wyobrażał sobie, że Abraham, Jakub i dzieci Izraela wędrowali właśnie po tych zielonych łąkach. Wiedział, że to bzdura - Palestyna jest rozpalona i sucha, Synaj to sam kamień i piasek. A jednak czy nie można było sobie wyobrazić, jak idą po tych wzgórzach, wracając z pastwisk, synowie Jakuba, by pokazać ojcu podartą i pokrwawioną szatę? Czy to nie z tych gór wyruszył Abraham do walki o miasta? Tutaj także nie potrafił się wzbić pod niebo, ale mógł biegać, tak długo, aż zupełnie opadł z sił, a w głowie kręciło się mu tak, jakby naprawdę latał. A kiedy się ośmielił i zszedł z ubitych dróg, zaczai odkrywać najstarsze i najbardziej zagubione zakątki lasów. Znikał na całe godziny, aż wreszcie matka zaczęła się martwić. ”Pośliźniesz się na zboczu, połamiesz nogi, nikt nie będzie wiedział, gdzie cię szukać; o to ci chodzi?” Potem rodzice chyba to przedyskutowali i postanowili zaufać jego rozsądkowi, a może także opiece boskiej, gdyż nie zabronili mu dalszych wypadów. Może po prostu liczyli na to, że wkrótce otrzymają wizę, zawiozą go do jakiegoś amerykańskiego miasta, gdzie będą go chronić przed kulami gangsterów i murzyńskimi zamieszkami, o których tak wiele słyszeli. Gdyby wiza przyszła o jeden dzień wcześniej, Wania nie znalazłby polanki i jeziora liści. Stanął nad nią, w środku lasu tak starego, że na ziemi nie rosło prawie nic - kopuła liści była tak gęsta, że na poziomie ziemi panowały niemal zupełne ciemności, w których mogły przeżyć jedynie najtwardsze źdźbła trawy i pnącza