Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Znów się zawahał. - Czy tęsknisz za... za swoim bratem? Dobrze wiem, ile mu za- wdzięczam. Gdyby nie on, już dawno bym nie żył, albo byłbym jakimś nędznym banitą, a w najlepszym razie marionetką w ręku biskupa Daniela. A może jarlem wśród wikingów, kto wie? Zawdzię- czam mu wszystko. - Pogładził jej dłoń. - Nawet ciebie. Godiva spuściła wzrok. Jej mąż zawsze, a w każdym razie ostat- nio, nazywał Shefa jej bratem, choć doskonale wiedział, była tego pewna, że nie łączą ich żadne więzy krwi. Czasem zastanawiała się, czy Alfred nie domyślił się prawdy o ich wzajemnych związ- kach, być może wiedział także, iż jej pierwszy mąż był w rzeczy- wistości jej przyrodnim bratem. Lecz nawet jeśli coś podejrzewał, to z wrodzoną sobie delikatnością nie zadawał żadnych pytań. Nie wiedział jednak, że w czasie pierwszego małżeństwa dwukrotnie już poroniła, celowo, pijąc wywar z trującego ziela. Gdyby wie- rzyła w jakiegokolwiek boga, czy to w boga chrześcijan, czy w któ- regoś z dziwacznych bogów Drogi, modliłaby się teraz do niego lub do nich, aby dziecko, które chyba znów nosiła w łonie, uro- dziło się szczęśliwie. - Mam nadzieję, że żyje. -Nikt, jak dotąd, nie widział go martwego. Wszyscy kupcy wie- dzą, że za wieści o nim wyznaczono nagrodę. Jeszcze większą do- stanie ten, kto sprowadzi go z powrotem do Anglii. - Nie każdy król byłby skłonny zapłacić za powrót rywala. - On nie jest moim rywalem. Prawdziwi wrogowie siedzą za Kanałem lub na Północy, ci, którzy knują intrygi i sieją niezgodę. Stoimy na tym wzgórzu, patrząc na zaorane pola, i wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni. Ale powiadam ci, czułbym się o wiele bez- pieczniej, gdyby Shef powrócił do Anglii. W nim nasza największa nadzieja. Churlowie nazywają go sigesaelig, to znaczy Zwycięski, wiesz. Godiva uścisnęła ramię męża. - Ciebie nazywają Alfredem Łaskawym, esteadig. To lepszy przy- domek. W innym miejscu, odległym o wiele dni marszu i wiele dni że- glugi na północ, w wielkim pasiastym namiocie toczyła się inna roz- mowa, nie tak spokojna. Namiot ustawiony był tyłem do wiatru, a jego przednią ścianę zwinięto, aby nie przesłaniała widoku znaj- dującym się wewnątrz ludziom. Spoglądali od czasu do czasu na . posępny bagnisty pejzaż, bijące tu i ówdzie w niebo słupy dymu, * oraz grupy zbrojnych mężczyzn, którzy uganiali się po okolicy mię- dzy skupiskami nędznych chałup, rozproszonych wśród wrzosowisk. Trzej pozostali przy życiu Ragnarssonowie zasiedli na swych obo- zowych krzesłach, trzymając w dłoniach rogi napełnione mocnym piwem. Broń, włócznie i długie topory, zatknęli w ziemię obok sie- bie, każdy z nich miał również u pasa miecz. Już dwukrotnie tej wiosny, od czasu bitwy u ujścia Łaby, ten czy ów jarl ośmielał się rzucić im wyzwanie i zakwestionować ich przywództwo. Wyczule- ni jak koty na najmniejszy choćby uszczerbek swojej bojowej sła- wy, na której przecież opiera się władza, wszyscy trzej zdawali so- bie sprawę, że muszą zaoferować coś swoim zwolennikom. Przeku- pić ich. Przedstawić im dobry plan. W przeciwnym razie każdej nocy zwijane będą coraz to nowe namioty, okręty nie stawią się na na- stępne wezwanie, ludzie odejdą, by spróbować szczęścia w służbie innego króla mórz, dla którego los jest bardziej łaskawy. - W ten sposób chłopcy mają zajęcie - powiedział siwowłosy Ubbi, wskazując na słupy dymu. - Dobra wołowina, dobra barani- na, trochę kobiet do zabawy. I żadnych poważnych strat własnych. -1 żadnego złota - dokończył Halvdan. - Ani sławy. Sigurth Wężooki wiedział, że nie są to zwykłe utyskiwania, bra- cia po prostu przedstawiali mu problem, z którym należało się upo- rać. Nigdy nie skakali sobie do oczu, rzadko się też kłócili. Ich wza- jemne stosunki nie uległy zmianie nawet po śmierci niezrównowa- żonego Wara. Ubbi i Halvdan czekali teraz, co on powie. - Jeśli wyruszymy na południe - rzekł - znowu natkniemy się na te miotacze kamieni. Jesteśmy od nich szybsi, zgoda. Ale te- raz mają doskonałą sposobność. Wiedzą, że utkwiliśmy w Szko- cji, ponieważ zagrodzili nam drogę przez Kanał. Muszą tylko zaczaić się gdzieś przy brzegu u swoich północnych granic, w wy- branym przez siebie miejscu. Jeśli popłyniemy wzdłuż wybrzeża, uderzą na nas. Jeśli ich ominiemy - a nie mamy pojęcia, gdzie teraz są - dowiedzą się o tym, ruszą za nami i dopadną nas w ja- kiejś zatoce