Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wysypał z pudła żołnie- rzy, widziałem, jak ich rozstawia na betonowej płycie. Piękni żołnierze w kolorowych huzar- skich mundurkach, niektórzy na koniach, z uniesionymi szablami. Ze stróżówki wyszedł Klaus. Oczy miał już suche, tylko wargi drgały mu lekko. Patrzył na Jacka, który podzielił żołnierzy na dwie grupy, szykując ich do ataku. Gwizdał przez zęby jakiegoś marsza. Poszedłem do domu, wyjąłem z szuflady scyzoryk otrzymany w prezencie od ojca. Pysz- ny scyzoryk: rękojeść z jeleniego rogu, dwa ostrza, korkociąg, pilnik, nawet małe nożyczki. Wsadziłem scyzoryk do kieszeni i ruszyłem w stronę Jacka, pochłoniętego dowodzeniem wielką bitwą. Zauważył mnie, podniósł głowę. – No i co? Bawimy się? Możesz dowodzić tamtym batalionem. – Głupia zabawa – powiedziałem. – Wolę poćwiczyć cel. Ćwiczeniem celu nazywaliśmy rzucanie kamykiem do otworu rynny. Otwór był mały, trafienie weń kamykiem z odległości dwudziestu kroków stanowiło nie lada sztukę. Jacek spojrzał na żołnierzy, potem na mnie. Wiedziałem, że lubi hazard. – O co rzucamy? – spytał. – Po dziesięć rzutów – powiedziałem. – Kto trafi więcej razy, ten wygrał. – Ale o co gramy? Wyjąłem z kieszeni scyzoryk. Jackowi aż oczy rozbłysły: był to przedmiot jego wielkiej zawiści. – Ja scyzoryk, a ty żołnierzy – powiedziałem. – Pasuje? – Jeśli chcesz, możemy tak się zamienić – powiedział Jacek. – Bez rzucania. – Nie ma głupich – uśmiechnąłem się. – Chcę mieć jedno i drugie. Jacek puknął się w czoło. – Frajerze! Przecież ja rzucam lepiej. Tamtym razem wygrałem wszystkie kolejki. Chcesz się zamienić? – Rzucamy. Klaus patrzył na nas, miał puste oczy, twarz bez wyrazu, martwą. Dziadek wołał go kilka razy, ale nie ruszył się z miejsca. Stał i patrzył. Wybraliśmy sobie po dziesięć kamyków. Jacek rzucił pierwszy, nie trafił. Ja również nie trafiłem. – Zero: zero – powiedział Jacek. – Uwaga! Cisnął kamień łagodnym łukiem, dokładnie w sam środek otworu rynny. Roześmiał się: – Jeden: zero! Znów nie trafiłem. Kamyk trącił o krawędź rynny, ale nie wpadł do środka. – Dwa: zero! – Trzy: zero! Postanowiłem się skupić. Powoli wzniosłem ramię, przymierzyłem się, zmrużyłem lewe oko. Kamyk oderwał się od dłoni, poszybował i spadł w otwór. – Trzy: jeden. Klaus patrzył na mnie, wyraźnie to czułem. Jacek spudłował. Rzuciłem znowu, znów nie śpiesząc się, w skupieniu, wolno. – Trzy: dwa. Jacek stracił nieco na pewności siebie. Długo celował, mierzył, wznosił i opuszczał ramię. Wreszcie kamyk pomknął. Trafienie. – Cztery: dwa. Zrobiło mi się przykro. Pomyślałem, że nic już nie uratuje mojego scyzoryka, a jest to przecież prezent i będę świecił oczami, jeśli ojciec zapyta, co z nim zrobiłem. Wreszcie zostały mi już tylko trzy kamyki. Jackowi dwa, ale miał przewagę. Wybrałem okrągły, gładki kamień, zważyłem go w dłoni, wziąłem rozmach. Powiedziałem sobie, że muszę trafić. Jacek śledził ruch mojej ręki, potem lot kamienia... – Cztery: trzy. Teraz jego kolej. Przez chwilę wpatrywał się w otwór, bardzo mały z tej odległości. Za- machnął się. Rzucił. Pudło. Spojrzał na mnie, uśmiechnięty lekceważąco. – Spokojna głowa, i tak nie wyrównasz. – Zobaczymy. Miałem jeszcze dwa kamyki, dwa możliwe trafienia. Tylko nie denerwować się, spokoj- nie, bez pośpiechu. Wycelowałem. Kamień uderzył w krawędź rynny, już pewien byłem, że odskoczy – wpadł. – Cztery: cztery – powiedziałem. – Zaraz będzie pięć: cztery – odparł Jacek. Przygryzłem wargi. Nie myślałem już o żołnierzach, chodziło tylko o to, żeby nie stracić scyzoryka. Jacek znów spojrzał na mnie w ten sam ironiczny sposób, potem podrzucił kamyk na dłoni, odchylił się w tył i – kamień przeleciał nad otworem, zarył się w trawę. – Remis. – Chwileczkę – powiedziałem. – Ja mam jeszcze jeden rzut. – Zdaje ci się, że trafisz? – Zobaczymy. Podniosłem rękę, Jacek chwycił ją w przegubie, ściągnął w dół. – Nie rzucaj – powiedział. – Ty nie rzucisz, a ja dam ci pięć żołnierzyków. Pasuje? – Nie. – Frajer z ciebie, Maciek. Jak nie trafisz, nic nie będziesz miał, a tak za nic dostaniesz pięć figurek. – Nie chcę. – Dobra, dam ci sześć żołnierzy, niech stracę. – Obejdzie się – mruknąłem. – Chcę rzucać. Ująłem kamień w dwa palce, gruby i wskazujący. Otwór rynny wyglądał jak oko. Wpa- trzyłem się w to oko, uniosłem ramię nad głową. Rozmach. Tułów do przodu. Rzut. Jacek milczał. Strzyknął ślinę między zębami, roztarł obcasem. Jakby go nic nie obcho- dziło. – Dawaj te żołnierzyki – powiedziałem. – Jest pięć do czterech. – Jeszcze po trzy rzuty, co? – Nie. Umawialiśmy się na dziesięć. – Kundel z tobą tańcował! – Jacek pchnął butem w moją stronę pudło z żołnierzami. – Masz, ciesz się. Odszedł do domu. Podniosłem z ziemi pudełko i spojrzałem w stronę stróżówki. Klaus ciągle jeszcze stał na ganku. Wpatrywał się nieruchomo w moje ręce, w czerwone pudło z żołnierzami. – Komin – skinąłem na niego ręką. – Chodź no tutaj. Podszedł niepewnie