Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Znów więc piechurzy maszerowali obciążeni muszkietem, for-kietem, prochownicą z prochem do podsypywania panewek, woreczkiem z trzydziestoma kulami, siekierką i szesnastoma sążniami lontu. To wyposażenie uzupełniała jeszcze szabla lub rapier. Toteż „draby piesze", jak potocznie zwano piechotę, szli noga za nogą, wolno i _w milczeniu, bo spiekota i uciążliwa -droga nie sprzyjały gawędom. Po spalonych słońcem, wąsatych obliczach spływał pot, do którego przylegał pył wzniecany własnymi stopami, pokrywając twarze ciemnym nalotem. Jak ludziom, tak i zwierzętom trud marszu 2 wolna odbierał siły. Wozy i armaty zdawały się z każdym dniem przybierać na wadze. Pasza była licha lub w ogóle jej brakło, więc mięśnie zaczynały tracić sprawność, coraz trudniej było koniom ruszyć z miejsca ładowny wóz czy armatnią lawetę. Prócz pożarów trwały nadal nagłe ataki Tatarów. Zanim ustał zamęt powstały po takiej napaści, już śmigali w ucieczce jak stado wróbli, co spłoszone odrywa się od ziemi i niby złodziejska zgraja umyka z furkotem skrzydeł. • Droga po tej stronie rzeki mało co była lepsza, może mniej kamienista i nie tak ściśnięta skałami. I tu jednak pełno było zarośli, głębokich jarów lub strumieni skaczących wąskimi strużkami po głazach w szybkim biegu ku Prutowi. Nadal więc trwała w wojsku nieustanna czujność i wciąż szły w różnych kierunkach podjazdy tak dla ubezpieczenia armii, jak i pochwycenia coraz bardziej potrzebnego języka. To jednak nie było łatwe, bo przeciwnik był czujny i przez swą ruchliwość niełatwy do podejścia. Obecnie Żegoń i Zawieja pełnili służbę przy straży przedniej, skąd szli zwiadowcy i tam dostawali jeńców, jeśli udało się ich pojmać. W tych zwiadowczych wyprawach brał udział również i Tomasz, była to bowiem okazja do zaprawy w cichych podejściach, ostrożnym posuwaniu się w niebezpiecznym terenie, szkoleniu w wykorzystaniu jego osłon. W tych eskapadach towarzyszył mu De-bej, by czuwać nad" zbyt gorącym młodzieńcem i w ten sposób ćwiczeniem praktycznym wieńczyć dotychczasową naukę. Tego dnia jak zwykle straż przednia ruszyła o pierwszym brzasku i wysforowawszy się o milę wysłała oddziały zwiadowcze. De- cv> 572 cv j,ej i Tomek poszli z chorążym ziemi łuckiej Kraśnicą w grupie oś-. 0iiu żołnierzy spod lekkiego znaku. Jechali podług rozkazu, wzdłuż rzeki. Widoczność nie była najlepsza, gdyż wkoło piętrzyły się stoki wzgórz, rzadko nagie, częściej pokryte bądź lasem, bądź; pojedynczymi kępami drzew, z pniami osmolonymi od spalonego poszycia. Nie mogąc dalej sięgnąć spojrzeniem jechali milczący i czujni, bacznie oglądając najbliższą okolicę. Wkrótce miejsce pogorzelisk zajęły żwirowe osypiska usiane głazami. Natrafili na wąską dróżkę nie wiadomo przez kogo przetartą. Wiła się po nierównościach terenu, wśród skalnych zwałów i zarośli. Nieco dalej wyrastała z prawej strony kamienista ściana pnąca się ku niebu. Z lewej zarośla stawały się coraz rzadsze, nato-tniast przybywało nagich, szarych głazów. Wkrótce ścieżka doprowadziła ich do gardzieli mrocznego jaru. Na znak chorążego wstrzymali konie i skupiwszy się nasłuchiwali przez dłuższą chwilę. Słońce stało już wysoko, panowała zupełna cisza zakłócana jedynie brzęczeniem bąków, które naprzykrzały się koniom. —- Pusto tu — rzucił chorąży przyciszonym głosem i bez pewności siebie. — Posuniemy się jednak dalej, choć ta droga bardzo mi nie w smak. Jeśli Tatarzy znaleźli się tu przed nami, to ani chybi gdzieś zasiedli... — Może zawrócić i pójść górą? — zaproponował jeden z żołnierzy wskazując na skalne urwisko. — Można by, ale tam będzie nas widać na milę, bo wierzch całkiem nie zarośnięty. De bej, kfóry lustrował wzrokiem ścianę, odezwał się: — Jednego pieszego nie dojrzą. Ostawię konia i pójdę popatrzeć. Wy po dwóch pacierzach, jeśli nie dam znaku, z wolna ruszajcie do przodu. — Jak tam wleziesz? — Widzę takie miejsce, pieszo wlezę... — Dobrze — zgodził się dowódca. — Próbuj tedy. — Idę z tobą! — wyrwał się natychmiast Tomasz, ale Debej wstrzymał ten młodzieńczy zapał. — Nie, więcej niż ja nie zobaczysz, a dwóch łatwiej dostrzec niż jednego. Zeskoczył z konia i pozostawiwszy wodze Tomkowi ruszył na ścianę. Pozostali obserwowali, jak zwinnie i szybko pnie się zakosami ku górze, dopóki nie zniknął im z oczu za krawędzią. Odczekali nieco nie zsiadając z koni, wreszcie na znak dowódcy ruszyli w dalszą drogę. Z jednej strony wznosiło się urwisko, u którego podnóża zaleca 573 oo gały hałdy żwiru obrosłe miejscami lichą kosodrzewiną, z drugiej to drzewa, to głazy zasłaniały widoczność. Nadal więc jechali wolno rozglądając 'się i bacznie nasłuchując. Panowała jednak zupełna cisza, jedynie nagrzane słońcem powietrze brzęczało głosami niewidocznych owadów. Nagle rozległ się krótki świst i w pobliżu głowy jadącego na czele Kraśniey wbiła się w pień strzała, wibrując przez chwilę drganiami drzewca. Wierzchowiec chorążego przysiadł na zadzie wystraszony nagłym stuknięciem grotu, a żołnierze zakręcili końmi rozglądając się dookoła z dłońmi na rękojeściach szabel. Nadal jednak panowała zupełna cisza i tylko ta jedna strzała stercząca już nieruchomo świadczyła, że była gdzieś ręka, która zwolniła ją z cięciwy. Podniecenie uspokoił dopiero okrzyk Tomka: — Spokojnie, panowie, to nie tatarska strzała! •— Skąd to wiesz?! — odezwały się głosy. •— Bona nie ślepy jak wy! Czyż nie widzicie, że robiona w Zło-czowie? I grot, i pióra to tamtejszy wyrób! — Takiś pewny? — mruknął zgryźliwie Kraśnica skonfundo-. wany, że młodzik dostrzegł te szczegóły. ¦—« Zaraz upewnię się już całkowicie! — zawołał chłopak. Podjechał do drzewa i wyrwał strzałę. Oglądał ją przez chwilę, po czym oświadczył: — To od Debeja. Donosi, że o pięć stai stąd obozują trzy omy Tatarów i nakazuje ostrożność. — Omy? — odezwał się ktoś pytająco. — Co to jest? — Om to dziesiątka