Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

O czwartej zdałem ster marynarzowi z następnej wachty. Na mostku objął służbę pierwszy oficer, a kapitan poszedł odpocząć do swojej kabiny. Nasza wachta nie miała ochoty schodzić do kubryku palaczy. Skryliśmy się więc między nadbudówkami. Fala wchodząca z boków zalewała pokład, na którym staliśmy. Oparci o siebie plecami, rozpieraliśmy się między nadbudówkami nogami i rękami jak pająki. Przy nadejściu fali podciągaliśmy się do góry, by nas woda nie zmyła. Byliśmy na trawersie Terschellin-gu. Wkrótce miejsce między nadbudówkami stało się już nie do utrzymania. Schroniliśmy się z Romkiem koło drzwi maszynowni. Zaczynało świtać. Naraz poczuliśmy, iż ze statkiem dzieje się coś niezwykłego. Odnieśliśmy wrażenie, że idziemy na dno. Z trudem utrzymywaliśmy się w wodzie przy drzwiach maszynowni. Doleciał nas głos z mostku: - Wszyscy na pokład! Na razie trudno było zrozumieć, co się stało. Ruszyliśmy na górę. Ale połowy mostku nie było: przestała istnieć. Przestała również istnieć weranda pod mostkiem. Wszystkie trzcinowe meble zostały z niej wymyte, a gruba ściana salonu od strony dziobu wgięta i rozerwana. Woda wdarła się do jadalni. Pierwszy oficer uratował się tylko dzięki przytomności umysłu, gdyż tuż przed uderzeniem fali zdołał schować się do kabiny nawigacyjnej. Tragicznie przedstawiała się również sprawa na dziobie - re-lingi znikły. Ale najgroźniej wyglądały pierwsza i druga ładownia. Olbrzymia druga ładownia była całkiem odsłonięta, ziejąc otwartym wnętrzem, w które w każdej chwili mogła wlać się następna fala i zatopić statek. Z brezentów i desek łukowych nie pozostało ani śladu. W rogu pokładu piętrzyły się resztki stajni, rzucone na stertę jak kupa słomy. Pod deskami widać było przygniecione konie, zwalone jedne na drugie. W tej chwili nie pozostawało nic innego jak zawrócić. Jeśli uda nam się dokonać zwrotu i nie zostaniemy przy tym uderzeni z boku przez fale, będziemy mogli utrzymać się mimo otwartych ładowni. Jeśli pozostaniemy tak jak teraz - zatonięcie statku jest nieuchronne. Jest to tylko kwestia czasu i to bardzo krótkiego czasu: do następnej większej fali, która wejdzie na pokład tak jak i poprzednia. Pierwszy oficer natychmiast wezwał przez szprechrurꆆ†††† kapitana. W odpowiedzi usłyszał pytanie: - Czy warto wychodzić na pokład? Czy już toniemy? - Kapitan bowiem w iluminatorze swej kabiny ujrzał zamiast werandy wodną kipiel. - Obie ładownie otwarte, pierwsza częściowo, druga całkowicie - odpowiedział pierwszy oficer. Ci, co byli na pokładzie, zgromadzili się przy szalupach, bez najmniejszej zresztą chęci ratowania się w nich. Wszyscy czekali, czy uda się zawrócić? Przez jadalnię i kuchnię wydostało się na pokład koło komina dwóch pasażerów - Ukraińców, udających się do Ameryki Północnej. Stali niemi i orzerażeni, patrząc na kipiące szczyty wysokich czarnych wulkanów wodnych, których białe pióropusze dymiły na wietrze. - Podywyś! Szto heta z nami? - wyszeptał wreszcie jeden. Statek zaczął zawracać. Staliśmy w milczeniu, prawdopodobnie każdy modlił się na swój sposób, instynktownie. Jeśli dymiąca góra zwali się na pokład, nie uratuje się nikt. Nerwy poniosły nas wszystkich do przejścia znajdującego się przed salonem, nad drugą ładownią. Było to najbardziej zagrożone miejsce i w tej chwili tutaj decydował się los statku i nasz. Statek przypominał człowieka z rozszarpanym brzuchem, pozbawionego nawet wnętrzności. Był w agonii. Na chwilę znaleźliśmy się w dolinie między górami. Wydało się, że jest cicha i bezpieczna. I zaraz nadszedł moment krytyczny: staliśmy bokiem do nadchodzącej, potężnej fali. Zdążymy zawrócić, czy się na nas zwali? Zamieramy, czekając na wynik. Fala zbliża się dymiąc gdzieś tam u góry, niemal trzeba podnieść głowę, by dostrzec jej krater. Przestajemy oddychać. Udało się! Gdy cała ta masa zwala się na pokład, leżymy już na kursie zmienionym o sto osiemdziesiąt stopni. Wszystko, co było zamocowane na rufowym pokładzie, zniknęło za burtą. Poszły nawet drzwi z kabin rufowych, zabrane przez ustępującą falę. Ale druga ładownia nie została zalana. Jesteśmy w stanie podjąć walkę. W drugiej ładowni tuż przy dziobowym szocie leżą zapasowe deski łukowe. W pozostałej części - worki z mąką. Wszystkie są zalane. Kto tylko jest wolny od zajęć koniecznych, by statek szedł naprzód - bierze się do pracy. Ruszam z palaczami do ładowni po deski do jej zakrycia. Schodzę na sam dół ładowni, dwóch palaczy ustawia się na wyższej kondygnacji. Organizujemy „łańcuch” aż do pokładu głównego. Olbrzymią deskę, którą normalnie z trudem bym udźwignął, podrzucam teraz do góry, jakby ważyła parę kilogramów. Palacze czekają z rozstawionymi rękami. Jeżeli nie potrafią jej chwycić, zwali mi się na głowę. Nim jednak zdążyłem się uporac z przygotowaniem następnej do podrzucenia jej w górę, pierwsza zniknęła za komingsem. Cudów na pokładzie dokazuje bosman „Tomcio Paluch”. Sam jeden chwyta olbrzymią deskę pod pachę, jak parasol, i pędzi z nią mamrocząc pod nosem: - Doch dzieciski! dzieciski! - A ma ich przecież trzynaścioro. Deski, furkocząc prawie, lecą do góry. Nikt nie czuje zmęczenia. Szybko „zaszywamy” straszną ranę brzucha. Już lecą plastry z brezentów, pokrywamy je teraz trzyca-lowymi linami. Pierwsza ładownia też jest już uporządkowana. Teraz rzucamy się wszyscy do naszych koni. Jeden, któremu udało się wydostać spod desek, zachowuje się jak mały psiak: szuka u nas ratunku, wsuwając ciągle komuś głowę pod pachę i przeszkadzając w robocie. Gładzimy go, klepiemy, ale nie chce się od nas oderwać. Zaczynamy zdejmować deski z żywej góry, przygotowani na przykry widok pomiażdżonych zwierząt. Ale konie są - o dziwo! - całe