Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

.. Potrzebny był tylko odpowiedni moment, chwila spokoju, bez wścibskich sąsiadów, bez rozmaitych natrętów, bez nas... Marek znowu przerwał. Miał tyle do powiedzenia. To trwało bez końca. Odnosił wrażenie, że coraz trudniej przychodzi mu porządkowanie tego wszystkiego zgodnie z nakazami rozsądku. Ale porządkowanie musiało poczekać, aż rozsądek powróci. - Zabrała nas wszystkich do Normandii. Nocą załadowała do samochodu zamrożoną paczkę i przyjechała na ulicę Chasle. Relivaux nie było w domu, a my, jak idioci, spaliśmy sobie spokojnie w jej domu, sto kilometrów stąd! Wykonała tę paskudną robotę, pogrzebała ją pod bukiem. Jest silna... Wcześnie rano wróciła po cichu, po cichu... Dobrze. Miał już za sobą to, co najtrudniejsze. Chwilę, kiedy Zofia spoczęła pod drzewem. Teraz mógł przerwać wyrywanie trawy. Wiedział, że zaraz wszystko minie. W dodatku to też była trawa Zofii. Wstał i ruszył miarowym krokiem, przytrzymując lewą ręką koc. Łukaszowi skojarzył się w tej chwili z Indianinem z Ameryki Południowej, może przez sztywne i mokre włosy, które oblepiały mu czoło i policzki, może przez ten koc. Szedł, nie zbliżając się do niej, krążył, unikając patrzenia na nią. - Nie ucieszył jej widok siostrzenicy Zofii, która pojawiła się nagle z dzieckiem. Tego nie przewidziała. Aleksandra uzgodniła wszystko z ciotką i nie chciała przyjąć do wiadomości, że Zofia tak po prostu zniknęła. A Aleksandra była uparta jak muł, więc zaczęło się śledztwo i znowu szukano Zofii. Zabranie ciała spod drzewa było zbyt ryzykowne, dlatego musiała dostarczyć glinom i trupa, żeby doprowadzić do zakończenia poszukiwań, zanim przetrząsną każdy kąt w okolicy. To ona wybrała sobie biedną Luizę z Austerlitz, to ona zaciągnęła ją do Maisons-Alfort i ona ją spaliła! Marek znowu krzyczał. Starał się oddychać wolno, przeponą. Po chwili mówił już dalej. - Rzecz jasna dysponowała skromnym bagażem Zofii. Wsunęła złote pierścionki na palce Luizy, położyła torebkę na przednim siedzeniu i wznieciła ogień... Wielki ogień! Nie mogło przecież przetrwać nic, dzięki czemu zidentyfikowano by Luizę, nic, co wskazywałoby na dzień jej śmierci... Stos, potężny pożar, istne piekło... Wiedziała jednak, że bazalt to przetrwa. A ten bazalt natychmiast przywoła imię Zofii... przemówi... Julia zaczęła niespodziewanie wrzeszczeć. Marek zastygł w bezruchu, dopiero po chwili zatkał sobie uszy - lewe ręką, prawe uniesionym ramieniem. Dotarły do niego tylko okruchy jej krzyków: bazalt, Zofia, śmierć, zdychać, Elektra, zdychać, śpiewać, nikt, Elektra. - Uciszcie ją! - zawołał Marek. - Uciszcie ją, zabierzcie ją stąd, nie mogę jej już słuchać! Rozległy się jakieś hałasy, odgłosy splunięć i przekleństwa, i kroków policjantów, którzy na polecenie Leguenneca odchodzili z Julią. Kiedy Marek zrozumiał, że Julii już tu nie ma, opuścił ręce. Teraz mógł patrzeć tam, gdzie chciał. Bo ona nareszcie zniknęła. - Tak, ona też śpiewała - powiedział - ale za kulisami, była potrzebna jak piąte koło u wozu i nie mogła przepchnąć się na scenę. Marzyła o swojej szansie! Zazdrościła Zofii tak bardzo, że była bliska obłędu... Dlatego sama dała sobie tę szansę - namówiła swojego głupawego brata do napastowania i pobicia Zofii, co w końcu umożliwiło jej zastąpienie śpiewaczki, niby to bez przygotowania... pomysł był prosty... - Usiłowanie gwałtu? - zapytał Leguennec. - Słucham? Usiłowanie gwałtu? Ale... na zamówienie siostry, żeby uwiarygodnić napaść... ta próba gwałtu była tylko grą... Marek zamilkł, podszedł do Mateusza, przyjrzał mu się uważnie, pokiwał głową i znów zaczął krążyć. Robił nienaturalnie duże kroki, a jego ręce zwisały bezwładnie. Zastanawiał się, czy i Mateusz ma wrażenie, że policyjny koc jest taki szorstki. Pewnie nie. Mateusz nie należał do osób wrażliwych na ostre tkaniny. Zastanawiał się też, jak mógł tyle mówić, skoro pękała mu głowa, bolało serce, skąd to wszystko wiedział i dlaczego mówił o tym tak po prostu... Jak to możliwe? Nie potrafił znieść, że Zofię uznano za morderczynię, nie, to był fałszywy wniosek, był tego pewien, wiedział, że to niemożliwe... Trzeba było się cofnąć, zacząć od źródeł, wszystko jeszcze raz przeanalizować... to nie mogła być Zofia... to musiał być ktoś inny... jakaś inna historia... Snuł tę historię odcinek po odcinku, przed chwilą, skrawek po skrawku... potem po kawałku odtworzył trasę wieloryba, poznał jego instynkty... jego pragnienia... wtedy, kiedy siedział przy fontannie na Saint-Michel... jego szlak... jego łowiska... przy Lwie na Denfert-Rochereau, który nocami schodzi z cokołu... który włóczy się po ciemnym mieście, który wyczynia różne lwie sztuczki, gdy nikt tego nie widzi. Lew z brązu... jak ona... lew, który wraca rankiem na piedestał, układa się na nim i znów udaje posąg, absolutnie nieruchomy, dodający otuchy, niewzbudzający podejrzeń... rankiem na cokole, rankiem w „beczce”, przy barze, wierna samej sobie... uprzejma... ale niekochająca nikogo, nieczująca tego ściskania w żołądku, nigdy, nawet dla Mateusza, nic... tak, ale nocą, wszystko wyglądało inaczej, toczyła się inna historia... Znał jej ścieżki, mógł o nich opowiedzieć... opowiedział sobie już wszystko, a teraz dopadł ją, chwycił, jak Ahab trzymał za kark swojego obrzydliwego kaszalota, który zeżarł mu nogę... - Chciałbym obejrzeć jego rękę - szepnął Leguennec. - Zostaw go, do czorta! - mruknął Vandoosler