Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Byliśmy daleko. Ale „to" zbliżało się do nas nieubłaganie i w moim mózgu odezwał się pierwszy sygnał alarmowy. Równocześnie usłyszałam głuchy trzask, który potem zamienił się w narastający z każdą chwilą łoskot. Uciekać! Instynkt samozachowawczy tłumiła jeszcze obawa, że jeśli teraz rzucę się do ucieczki, to stanę się celem żartów pozostałych. Nikt nie ruszał się z miejsca... Jeszcze czekaliśmy... Stałam nieruchomo, mając nieodparte wrażenie, że to wszystko jest jakimś potwornym sennym koszmarem. Huascaran * — tam było podobnie — toż nie wierzyli że lawina ich dosięgnie, potem było za późno na ucieczkę. Pierwsze drzewa na morenie znikały już w śnieżnej kurzawie, Cofaliśmy się powoli, któryś z Pakistańczyków rzucił krótkie: — Danger! Uciekać! Nie było już czasu do stracenia. Zaczęliśmy bezład-nie biec w kierunku wielkich want po drugiej stronie polany. Śnieżna ściana pędziła za nami. Zza kamieni, które mijałam, * 31 maja 1970 r., ze szczytu Huascaran Norte (6655 m) w Andach Peru-wiańskich zeszła wielka lawina, która zasypała bazę wyprawy czechosło-wackiej. Wszyscy uczestnicy zginęli. 43 wyszedł nagle Jurek. Jego twara wyrażała bezgraniczne zdumienie — to, co zobaczył, po prostu wbiło go w ziemię. — Spieprzaj, Jurek — krzyknęłam zwalniając — to słabo wygląda. Do ostatniej chwili walczyłam, by nie poddać się panice. Jurek po prostu zniknął. Kątem oka zobaczyłam pędzącą wprost na mnie białą masę. Wokół tupot przebiegających. Na oślep rzuciłam się ku wielkim kamieniom. Wykorzystać wszystkie szanse... Momo zabiegł mi drogę, zderzyłam się z nim i razem potoczyliśmy się w skalne rumowisko. Na szukanie innej kryjówki nie było czasu. Unosząc głowę dostrzegłam jeszcze jak pobliskie drzewa znikają w pędzącej chmurze. Leżąc osłoniłam głowę rękoma. Potem... uderzenie podmuchu wcisnęło mnie w kamienie, wśród których leżałam. Stres był tak silny, że większość wrażeń zatarła się w mojej pamięci, pozostało tylko potworne zimno, pęd powietrza, huk i narastający ciężar śniegu, który pokrywał mnie z każdą chwilą grubszą warstwą. Z pewnością nie trwało to długo — coś kazało mi w pewnej chwili spróbować się podnieść i z trudem zrzucając z siebie śnieg dźwignęłam się na kolana. Wokół było zupełnie ciemno, a lodowy pył zawieszony w powietrzu utrudniał oddychanie. Zaczęłam kaszleć. — Gdzie Momo? — nie było go widać, ale coś poruszyło się w śniegu poniżej mnie. Gołymi rękami rozgrzebywałam zaspę — śnieg był ciężki, ubity pędem powietrza. — All right? — krzyknęłam na widok leżącej postaci. Momo zerwał się szybko i razem ruszyliśmy w kierunku naszej bazy. Wciąż panował półmrok... Wokół nas pojawili się nagle inni — Dok, Krystyna, Shera. Ich miejsce pod przewieszoną wantą było dużo lepsze od naszego, toteż ucierpieli znacznie mniej. — Oni mnie tu zaciągnęli — powiedziała Kryśka. — Inaczej zostałabym chyba na polanie. Widoczność poprawiała się z wolna, można było już dostrzec grubą warstwę śniegu pokrywającą wszystko dookoła oraz niewyraźne kształty zawalonych namiotów. Pojawili się inni i wkrótce byliśmy w komplecie. Prawdziwy cud, że obyło się bez poważniejszych obrażeń. Zaskoczenie było przecież zupełne. Nasze stroje nie pasowały do zimowej scenerii, jaka nagle zapanowała w bazie. Marzliśmy, stojąc bezradnie, głośno komentując tę niecodzienną przygodę. — Zupełnie zgłupiałem — mówił Jurek — dobrze, że Anka kazała mi się schować... Andrzeja lawina zaskoczyła w namiocie: — Wybiegłem, słysząc wasze krzyki i... po prostu stałem. Za mieniło mnie w prawdziwego bałwana. 44 — A ja, moi drodzy, schowałem się za sosenkę — wybuch śmiechu powitał powracającego Jacka. — Ale trochę mnie spo niewierało. Tadek patrzył na nas z dezaprobatą/ — Mówiłem wam przecież, że to będzie tylko pył. Lawina nie mogła przeskoczyć moreny. Byłem tu cały czas... Poprzez chmury śnieżnego pyłu zaczęło prześwitywać słońce. Od razu zrobiło się cieplej. Ze zdumieniem patrzyliśmy na żałosne resztki namiotów, pogięte maszty, podarte tropiki. Ocalał tylko namiot kuchni. Czekało nas dużo pracy, żeby bazę doprowadzić do porządku, ale nastroje były doskonałe. Czuło się odprężenie i radość. Jak po każdej sytuacji krytycznej, kiedy po prostu odkrywamy, że jednak dobrze jest żyć. Po południu wszystko wróciło do normy. Z dystansu kilku godzin żartowaliśmy już z niedawnej przygody. Shera — zagorzały zwolennik prowadzenia drogi lodospadem Biro — zbierał złośliwe gratulacje z okazji doskonałego wyboru drogi. W końcu, widząc jego przygnębienie, daliśmy mu spokój. Aż do późna w nocy rozmawialiśmy siedząc przy ogniu. Cza-cza co pewien czas przyciągał z pobliskiego lasu brzozowe polana, ognisko w końcu tak się rozpaliło, że trzeba było uciekać przed snopami iskier. Zbliżył nas wszystkich ten wieczór i gdy rozchodziliśmy się do namiotów, po raz pierwszy miałam wrażenie, że stanowimy całość, że zatarła się odrębność obu grup. Czy tylko na dzisiejszy wieczór? A może będzie już tak do końca? Tylko czas mógł dać odpowiedź na te pytania. * * * Obudziłam się w środku nocy. Było niepokojąco jasno — to księżyc stojący wprost nad bazą zalewał wszystko swoim światłem. Miarowo cykał ustawiony w tyle namiotu budzik. Trzecia. Zaczęłam się powoli ubierać, starając się nie obudzić K rystyny. Dzisiaj, razem ze Szwagrami, wznawialiśmy przerwaną załamaniem pogody akcję. Mieliśmy ambitne zadanie — torując i uzupełniając po drodze poręczówki, dojść aż do pozostawionego w górze przez zespół Ryśka namiotu, który w naszym żargonie nazwany został z angielska „tent" (5350 m). Po naszych śladach mieli dzień później ruszyć Tadek, Rysiek i Shera, by od „tentu" przejąć prowadzenie. Wczoraj, siedząc u Ryśka w namiocie, wątpiłam trochę w nasze możliwości podejścia 1500 m po świeżym opadzie, ale Szwagry mnie zakrzyczały. Więcej optymizmu, pani Anno — powiedziałam więc sobie duchu. 45 Grafiki Ryśka przewidywały na następne dni wyjście większości uczestników. -— Czemu mnie pominąłeś — Krystyna była wyraźnie zdenerwowana — nie możesz wyłączać mnie z akcji... — Jak chcesz, to możesz iść jutro lub pojutrze — Ryśkowi było to chyba zupełnie obojętne