Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Spojrzał na nią pytająco. - Taka szczęśliwa jestem taka szczęśliwa. - szeptała i nieśmiało jak dziecko przysunęła głowę do jego ramienia i wyciągnęła usta chciwe jego pocałunków, ale odsunęła się szybko, bo spostrzegła, że z ulicy wszystko widać. Ścisnął mocno jej rękę i jechał dalej w milczeniu. Cała ulica, prowadząca do fabryki Mullera, zapchana była robotnikami, którzy ustawieni w szpaler, ubrani odświętnie, wznosili gromkie okrzyki na cześć zaślubionych, a w końcu szpaleru, przed wjazdem do dziedzińca fabrycznego, wznosiła się olbrzymia brama tryumfalna, obciągnięta kolorowymi draperiami, przetykana godłami pracy, a na szczycie na wielkim transparencie jaśniał wypisany elektrycznymi lampkami napis: "Willkommen." Za bramą ciągnął się znowu sznur ludzi, przez wszystkie dziedzińce, przez wielki ogród, aż do podjazdu pałacowego. Przejazd ten trwał tak długo, że gdy weszli do pałacu, wszyscy goście już tam byli zebrani. Towarzystwo było przeważnie niemieckie, mała garstka Polaków tonęła niepostrzeżenie. Muller wystąpił, jak przystało na łódzkiego milionera. Taki był przepych dywanów, mebli, sreber, kwiatów i dekoracyj, bo berlińscy tapicerzy dekorowali cały pałac, że zdumiewał wszystkich. Muller miał dzisiaj święto rzetelne, wydawał jedynaczkę i zdobywał pomocnika w zięciu, więc tak był zadowolony, że jaśniała radością jego okrągła, czerwona, zatłuszczona twarz. Częstował wszystkich najlepszymi cygarami, klepał Karola po łopatkach, brał go wpół, poklepywał po kolanach, sypał rubasznymi dowcipami i zapraszał najusilniej do przekąsek, zastawionych w sali bufetowej. Gdy miał czas, brał którego z gości pod ramię i pokazywał mu z dumą salony. - Panie Kurowski, patrz pan, to jest pałac moich dzieci, oni będą sobie tutaj mieszkali, co, ładnie? Kurowski potakiwał i uśmiechał się pobłażliwie na objaśnienia, pełne cyfr kosztu, a potem przysunął się do Meli Grunspan, obecnie Morycowej Welt, która otoczona młodzieżą królowała w jednym z salonów. Dosyć długo słuchał jej rozmowy błyskotliwej, jej śmiechów sztucznych i niesmacznego szastania się po salonie. Odszedł zdumiony, bo nie poznawał dawnej Meli, o której sam kiedyś powiedział, że jest jedyną kobietą wśród Żydówek łódzkich. - Moryc, coś pan zrobił ze swojej żony? - zagadnął Welta. - Znajdujesz pan zmianę? - Wprost nie poznaję. - To moje dzieło, ale prawda, że piękna kobieta? - pytał wciskając binokle. -Kurowski nic nie odrzekł, śledził Karola, któremu ta rola zięcia nie bardzo smakowała, bo chodził znudzony, apatyczny i pogardliwie traktował rodzinę żony i fabrykantów, a jak tylko mógł, uciekał do Maksa Bauma, nawet do Welta, z którym się pogodził, byle nie być z tamtymi. - No, cóż, zdobyliśmy już wszyscy tę "ziemię obiecaną" - zagadnął Kurowski. - Jeśli tę ziemię stanowią miliony, to tak. Wy idziecie do nich, Moryc będzie je miał z pewnością, a Maks je sobie zrobi, jeśli mu ich Wilczek nie wydrze. - O mnie mowa! - zawołał podchodząc Stach Wilczek, który jako spólnik Maksa miał już wstęp do towarzystwa, więc porzucił dotychczasowe stosunki i pchał się siłą pieniędzy i bezczelności ciągle naprzód. - Mówimy właśnie, że Maks może zrobi majątek, jeśli mu pan nie zabierze go sprzed nosa - powiedział żartobliwie Kurowski. - Jeśli tylko będzie można! - szepnął, oblizał się jak pies przed pełną miską i poszedł emablować brzydką, ordynarną pannę Knaabe, która mogła mieć ze dwieście tysięcy posagu. Siedział przy niej Murray i tak się komicznie wdzięczył i takie zabawne prawił komplementy, że panna śmiała się na cały głos. Muzyka, usadowiona w głównym salonie, na estradzie wspaniale udekorowanej czerwonym barchanem naśladującym aksamit, zaczęła grać walca. Wtedy nikłe sylwetki urzędników fabrycznych, zaproszonych jedynie do ożywienia zabawy, zaczęły się wysuwać z bufetu, z bocznych pokojów, z przysłoniętych draperiami nisz i rozpoczęły się tańce. Karol samotnie przechodził salony zalane światłem, zapchane bogactwem. Kilkadziesiąt zebranych osób ginęło zupełnie w ogromie mieszkania, z którego kątów, spod kwiatowych festonów i barchanowych draperyj, szczerzyła żółte zęby nuda i pustka. Miał wielką ochotę uciec, zamknąć się w mieszkaniu lub jak dawniej iść z Maksem, z Morycem, z Kurowskim do knajpy jakiej i przy piwie, pogawędce zapomnieć o wszystkim. Było to ciche pragnienie, a tymczasem musiał robić honory domu i pilnować, żeby kochany teść, o ile można, najmniej się ośmieszał; musiał rozmawiać, uśmiechać się, prawić komplementy damom, rozmawiać czasem z Madą, czuwać nawet nad służbą, bo nikt się tym zająć nie umiał. Matka kryła się po kątach, nie śmiejąc chodzić w swojej wspaniałej jedwabnej sukni, nie wiedząc, co mówić, onieśmielona tym przepychem i masą pierwszy raz widzianych ludzi, przesuwała się jak cień przez salony, nie zauważona przez nikogo. Wilhelm siedział tylko w bufecie, pił z przyjaciółmi i całował się co chwila z Karolem, w którym od pewnego czasu był rozkochany