Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W tych gryzących troskach Wacław zastał Zygmunta Augusta zestarzałego nagle, wybladłego, i pomimo usilnych chęci udawania spokoju, rozdrażnionego, zniecierpliwionego dojmującym położeniem. Na widok bogatego krewniaka nagle jasna myśl zaświeciła w głowie hrabiego, pomiarkował, że mógłby użyć jego spadku na podźwignienie siebie, i choć mu ciężko przychodziło zniżać się do prośby względem człowieka w takich dziwnych z nim zostającego stosunkach, powitał go, schowawszy wstyd do kieszeni, z wylaniem i nadzwyczajną serdecznością. Po pierwszych przygotowawczych kilku słowach, przybrawszy minę poważną i smutną, hrabia począł mówić o sobie: — Nigdym nie przewidywał — rzekł — żeby mnie spotkał taki dziwny, nieprzewidziany zbieg interesów; mogę ci się przyznać jako krewnemu, żem przyciśniony do ostatka! Wszystko to spowodował ten nieszczęsny załóg, któremu zawsze byłem przeciwny, ta konfiskata klucza Słomnickiego... Kto wie, może będę musiał sprzedać wszystko, a sam usunąć się na spokojne i mniejsze gospodarstwo do dóbr naszych w Galicji. Prócz tego nie lubię tej prowincji... Nie chciałbyś u mnie kupić Denderowa? — Kupię go — rzekł po namyśle Wacław. Radość źle ukryta błysnęła na czole hrabiego, który już obrachował, że niedoświadczonego potrafi podejść, uwikłać i wymóc na nim cenę, jakiej by mu nikt inny nie zapłacił. — Kupię go — powtórzył Wacław — ale że sam nie znam się wcale ani na dóbr wartości, ani na interesach, użyjemy kogoś za pośrednika, jeśli hrabia zdecydujesz się traktować. — Zapewne — spuszczając oczy odparł hrabia — ja także wolałbym to zdać na kogoś obcego. Muszę tych kontraktów ostatecznie moje interesa ułożyć i Denderów sprzedam koniecznie: znudził mnie! Mogę rachować cię za kontrahenta? — To rzecz jak skończona — rzekł Wacław chłodno. Po tych kilku wyrazach pełnych nadziei dla hrabiego, gdy rozmowa między nimi schodząc z tej drogi, stawała się prawie niepodobną, Dendera zrzuciwszy swój paradny szlafrok, wniósł, żeby pójść do salonu; na co Wacław tym chętniej się zgodził, że w dziedzińcu postrzegł konie Farureja, i sądził, że z Cesią sam jeden nie będzie. Ale się mylił, bo dziewczę zawsze miało w pogotowiu sposób pozbycia się go, gdy jej był niepotrzebny. Wchodząc zastali czułą parę przy stoliczku: hrabiankę rozpartą w krześle, z oczyma w ogrodowe okna wlepionymi; starego młodzika pochylonego ku niej, uśmiechnionego z tym śmiesznym wyrazem, jaki twarzy nadaje uczucie z wiekiem w sprzeczności będące. Chcąc się przymilić, Farurej zrobił się karykaturą: oczy jego, czyniąc się słodkimi, obwiodły mnóstwem marszczek i fałdów, usta drżały, całość rysów wybitniej jeszcze spod powłoka kosmetyków i malowań wyglądała nieposzanowaną starością. Trafili znać na rozmowę daleko zaszłą i niebezpiecznie wyegzaltowaną, gdyż się ta zaraz przerwała; Farurej odprostował się i powstał na nogi, nie bez wysiłku, który się odbił na twarzy; Cesia jak swawolne zwierzątko poskoczyła z krzesełka, rumieniąc się, że ją tak Wacław zastał z tym zgrzybiałym kochankiem. A że miała bardzo wiele do mówienia z Wacławem i nie życzyła sobie mieć świadków rozmowy, ledwie przywitawszy brata, poczęła myśleć, jak by się pozbyć natręta. Gniewać go i rozdrażniać nie chciała, trzymała go bowiem zawsze w odwodzie, zadumała się chwilkę i spytała, nie zważając na ojca i Wacława: — A mój bukiet? dziś mi pan nie przywiozłeś bukietu? — Prawda! — rzekł stary elegant — wina nie do darowania; ale spiesząc do nóg pani o wszystkim zapomnieć można. — A pan tak ślicznie układasz bukiety! — dodała Cesia po cichu. Farurej się uśmiechnął. — Istotnie, fen j’en fait l’étude ? Paris... a nie jest to rzecz tak łatwa, jak się zdaje... — Właśnie w każdym pańskim bukiecie jest myśl, jest całość artystyczna: każdy z nich jest dziełem sztuki. Farurej rosnął, nie wiedząc, do czego to prowadzi. — A! jutro więc pozwolisz pani przysłużyć się sobie? — Aż jutro! aż jutro! A, ja tak czekać nie lubię! — odpowiedziała Cesia kapryśnie. Nie było sposobu, stary kochanek choć czuł, że go to wiele kosztować będzie, a kości odbolą za przejażdżkę niepotrzebną, pochwycił kapelusz i pobiegł ku drzwiom, o ile bolącymi nogami po śliskiej posadzce biec potrafił. — Co to jest? dokąd? — chwytając go zawołał hrabia; ale spojrzawszy w twarz rozjaśnioną, domyślił się, że to była jakaś grzeczność dla Cesi; nieco porozumiał, że nie bez przyczyny odsyłano Farureja, i nie bardzo się zatrwożył. — Dokąd? — Natychmiast powracam! — głosem pełnym drgań uczuciowych odparł Farurej — natychmiast... — Ale dokąd? — nadbiegając zawołała niby zatrwożona Cesia. — Na skrzydłach wiatru... po bukiet dla pani. — Czyż się to godzi? pana to zmęczy! — dodała Cesia filuternie. — Mnie zmęczy! — oburzył się Farurej — mnie?! Ale to maleńka przejażdżka, a dla pani — choć w piekło! To mówiąc, wyrwał się wstrzymującym go i wybiegł do sieni. Cesia się rozśmiała, Wacław zadumał, hrabia ruszył ramionami. — Ależ wiedziesz nim, jak chcesz! — rzekł ojciec do Cesi po cichu. — Biedny Farurej! poleciał jak opętany. Dziewczę ruszyło ramionami, spojrzało ojcu w oczy i zrozumieli się. Zygmunt August wybiegł niby za Farurejem, a Wacława z Cesią sam na sam zostawił